wtorek, 20 sierpnia 2019

Od Leroya

Kółka walizki grzechoczą na krzywym chodniku, ale trudno przewidzieć jakąkolwiek dziurę, bo lampy ledwo co oświetlają ulicę, a co dopiero cienką linię deptaka obok. Znajdź sobie Ubera, mówiła Sofia, będzie taniej niż taksówka. Tak, gdyby mój kierowca nie był oddalony o jakieś pół godziny od lotniska i z jakiegoś powodu nie wyglądało na to, by się do lotniska zbliżał. Z jakiegoś powodu.
Czemu wokół jednego z największych lotnisk na świecie są tak dziurawe chodniki?
– Szlag – podnoszę przewróconą walizkę. Rączka ani materiał nie ucierpiały (nie to, żeby wyglądały jakby były w dobrym stanie wcześniej, ale przynajmniej nic nie wygląda gorzej), chociaż jedno z kółek chybocze się niebezpiecznie. Świetnie, jeszcze tego mi brakowało, żeby walizka się rozwaliła. 
Sprawdzam zegarek. Dziesiąta trzydzieści w nocy, prawie równa. Czuję, jak oczy same mi się zamykają. No ale kiedyś trzeba było odwiedzić rodzinę, szczególnie gdy zorganizowali wielką imprezę rodzinną łączącą wszystkie urodziny, śluby i pogrzeby, które ominęły mnie przez ostatnie dwa lata, gdy nie było mnie w Genewie. Trzynaście godzin podróży, wraz z przesiadką i czekaniem na opóźniony lot w Londynie, o niczym nie marzę bardziej, niż o powrocie do mieszkania i rzuceniu się na łóżko. A ten cholerny Uber nie jest ani trochę blisko okolic lotniska.
Nie, spacer nie był dobrym pomysłem. Świeże powietrze jakiś cudem jeszcze bardziej miesza mi w głowie niż to klimatyzowane w hali przylotów. Odwracam się na pięcie, ale zdecydowanie zbyt szybko dla zmęczonej życiem walizki, która znowu upada. Tym razem chyboczące się kółko odpada całkowicie, sunąc po wyboistym chodniku z cichym gruchotem. Świetnie.
Wracam na lotnisko, pół nosząc, pół ciągnąc feralną walizkę. Hala jest dziwnie opustoszała (jak na tak duże miejsce, fakt, jest sporo ludzi, ale mogło być tyle więcej), podobnie, jak kiedy ją opuściłem jakieś dwadzieścia minut temu. Jedni pasażerowie kręcą się z walizkami i plecakami, inni przysypiają na krzesłach. Kilka pracowników lotniska pojawia się i znika, robiąc co jakiś czas sztuczny tłum, ze swoimi walkie-talkie i poważnymi minami. Jest dziwnie cicho.
Kasjerka w sklepiku (jednym z trzech otwartych o tej godzinie i w tej hali, bo z jakiegoś powodu na noc wszystko się zamykało) wygląda na równie zmęczoną, co ja, jak nie bardziej. Taksuje spojrzeniem paczkę chipsów, energetyka i paczkę mentoli. Wydaje się młodsza ode mnie, może mieć maksymalnie jakieś dwadzieścia parę lat, z kolczykiem w wardze i tatuażem na dłoni.
– Długa noc – wyrywa mi się, gdy ona recytuje cenę znudzonym głosem. Podnosi brwi, ale nic nie mówi. Wtedy coś przychodzi mi do głowy – Słuchaj, nie znasz się może na Uberze?
Okazuje się, że dziewczyna (Kendall, tak przynajmniej było napisane na plakietce przypiętej do jej koszulki) zna się na Uberze i to dobrze, aczkolwiek każda wiedza o tej aplikacji byłaby przeze mnie uznana za dobrą, bo ja nie wiedziałem kompletnie nic i czułem się jak emeryt, który pierwszy raz dostał telefon z dotykowym ekranem w dłoń.
– To jakiś błąd – mówi po kilku minutach grzebania w moim telefonie, z dziwnie pewnym siebie wyrazem twarzy. Błąd? A co, jak będę musiał za to wszystko zapłacić?, już chcę się jej zapytać, ale ona przerywa, zanim udaje mi się odezwać, odgarniając kruczoczarne włosy na ramię – Nie powinno ci tego naliczyć. Chyba że to jakiś oszust-haker. Usuń apkę, złap taksę i po problemie.
– Dobra, hm, dzięki – zabieram telefon z jej dłoni – Jestem bardzo wdzięczny.
– Wszystko jedno – Ona wzrusza ramionami i wraca do pracy.
Na szczęście kilka taksówek kręciło się wokół wejścia, więc bez problemu udaje mi się ściągnąć jedną z nich. Kierowca nie mówi nic, oprócz zdawkowych informacji (za co jestem mu dozgonnie wdzięczny, bo wiem, że nie miałbym siły podtrzymywać interesującej rozmowy, nie ważne, jak bardzo bym chciał) dotyczących drogi, jakbym pokonywał ją pierwszy raz, a nie setny. 
Docieram do okolic mieszkania bez problemu, poza tym przed dwunastą w nocy Nowy Jork nie jest zbyt zapchany, tym bardziej w środku tygodnia. Kilka osób kręci się po ciemnych ulicach, chociaż oświetlenie i tak jest tutaj o wiele lepsze, niż tam, przy lotnisku. Mam potrzebę wskoczenia pod kołdrę i spania przez kolejne dwa dni, ale przy szukaniu kluczy w plecaku znajduję, niby zapomnianą paczkę papierosów, no i jak już wylądowała mi pod palcami to żal ją odkładać.
Dym w płucach, ciepłe i słabe światła lamp, powietrze Nowego Jorku, które ma w sobie specyficzny posmak, wszystko to okala mnie, trochę jak ciepły koc, jakby to właśnie był mój powrót do domu, ten dziwny, miejski zapach, znany tylko nowojorczykom, a nie świeża w pamięci Genewa, którą opuściłem kilkanaście godzin temu. Może to zanieczyszczenie, ten niby-swąd-ale-jednak-nie. Jak Deborah z przeciwka zrobi rano swoje donuty, to nimi będzie pachnieć cały Manhattan, może to. Albo spaliny? Może to jest ten posmak Nowego Jorku–
Z zamyślenia wyrywa mnie pchnięcie, przez które tracę równowagę. Po ulicy rozlega się pusty stukot i walizka ląduje na chodniku, na szczęście ja w porę łapię balans i nie lecę za nią na ziemię. Po stukocie słychać jęk, choć na pewno nie wydałem go ja. Ktoś, pochylony za bagażem, trzyma się za nogę i mówi coś pod nosem.
– O cholera, przepraszam – przeskakuję walizkę, próbując złapać osobę za ramię, cokolwiek, by pokazać wsparcie, albo chociaż poczucie winy, w tym samym czasie nie gasząc na tym samym obcym ramieniu swojego dopiero co zapalonego papierosa. Wciskam go między zęby po namyśle, chociaż i tak ostatecznie nie łapię osoby za ramię. Naruszenie prywatności, czy coś – Wszystko okej?
Poturbowany przytakuje, chociaż nic nie mówi. Mam ochotę przeprosić jeszcze raz i nawet biorę oddech, żeby to zrobić, ale przez tego głupiego papierosa między zębami jedynie dostaję ataku kaszlu. Nieznajoma osoba rzuca mi dziwne spojrzenie (z drugiej strony nie dziwię się, zderzenie z walizką w środku nocy musi być niecodzienną sytuacją) wyprostowuje się i po chwili już jej nie ma. No, to nici z integracji z obcym przechodniem o dwunastej w nocy.
Klucze znajduję dość szybko i dziękuje wszystkiemu na górze i dole, że na łóżku nic nie leży i mogę od razu położyć się spać (choć ostatecznie dziękuję głównie sobie, bo gdyby nie sekunda zatrzymania się przed wyjazdem, na pościeli wciąż leżałaby masa rzeczy. Teraz większość z nich leży na podłodze, ale mniejsza z tym, tym zajmę się rano). Ustawiam budzik na ósmą, chociaż robię to bardziej dla zasady, dobrze wiedząc, że i tak go zaśpię.
– Witamy w domu – wzdycham, patrząc na stertę ubrać w rogu i wciąż nieotwartą, zmasakrowaną walizkę wciśniętą obok nich. Trudno, teraz nie mam na to czasu. Zaciskam powieki w nadziei, że ten energetyk z wcześniej nie powstrzyma mnie przed snem.
Budzi mnie dzwonek telefonu. Pierwsze dwa razy ignoruję, ale przy trzecim połączeniu wyciągam na ślepo rękę w stronę szafki przy łóżku (przy okazji zrzucając na podłogę leżące tam dwa puste kubki po herbacie), bo Chryste, jak zdesperowanym można być? Rzucam okiem na ekran. Trzynasta czterdzieści, dzwoni Priya Caldwell.
– Uhm, dzień dobry, szefie – odzywa się po chwili ciszy nieśmiały głos. Przed wyjazdem to jej zostawiłem posadę menadżera (czy czegoś innego, zależy, kto jak woli się nazywać, w każdym razie osoby dowodzącej podczas nieobecności właściciela) i według jej wiadomości, a raczej ich braku (co w tej sytuacji miało same plusy) wszystko szło zgodnie z planem. Klubokawiarnia działała bez szwanku, podobnie wieczorny klub, nie było żadnych braków w dostawach i problemów z gośćmi. Więc czemu teraz mnie wydzwaniała? – Mam nadzieję, że cię nie obudziłam.
– Nie, no co ty – mój głos jest zdecydowanie zbyt ochrypnięty, żebym mógł udawać, jakbym był od dawna na nogach. Słyszę cmoknięcie z drugiej strony połączenia, Priya od razu mnie przejrzała. Trudno – Co tam u ciebie? Jak tam twoja babcia?
– Czyli obudziłam. Babcia dobrze. Ja z resztą też – odchrząkuje, jest jakiś szelest i zamieszanie w tle. Zanim znów się odzywa mija trochę czasu – Wróciłeś już?
– Tak, wczoraj. Znaczy dzisiaj. W nocy – rzucam okiem na sypialnię. Powinienem posprzątać. Przez otwarte drzwi widzę salon i dziwnie pustą ścianę. A tak, Velvet przeniosła się na czas mojego wyjazdu do Jasmine, nawet po jej oponowaniu. Nie będę jej o tym przypominać, dopóki sama tego nie wspomni. Trochę zróżnicowania dobrze zwierzakowi zrobi. No i Josie pewnie jest wniebowzięta.
– Nie chcę ci przeszkadzać, ale – Priya wzdycha, niby ciężko, ale nie słychać w tym westchnięciu irytacji – Mówiłeś, że przyjdziesz dzisiaj do HaZy na dwunastą.
– Szlag – momentalnie podrywa się z łóżka, od razu tego żałując, bo zaczyna kręcić mi się w głowie – daj mi pół godziny, zaraz tam będę.
Cały Manhattan stał w korkach (jak zawsze zresztą, czy słońce, czy zamieć, po Nowym Jorku w ciągu dnia nie dało się ot tak jeździć. Czy sto, dwieście lat temu też tak było? Tylko wtedy na koniach jeździli, to nie– Uważaj, rowerzysta, prawie gO PRZEJECHAŁEŚ–), więc zanim dotarłem do kawiarni, było już po piętnastej.
Nie ma dużego ruchu, ale tylko kilka stolików jest wolne (co prawda tych większych, a przy trzech, może czterech mniejszych siedzą pojedyncze osoby, ale przynajmniej w lokalu są ludzie, a nie świeci pustkami). Z głośników leci cicha, spokojna muzyka, a zza lady wysuwa burza ciemnych loków, gdy tylko zamykam za sobą drzwi. Priya podchodzi do mnie żwawym krokiem.
– Hej – wygląda, jakby chciała się przytulić, przynajmniej tak wyciąga ręce, po czym chowa je za siebie, jakby była niepewna. Choć jest na wyciągnięcie ręki, pozostaję przy kiwnięciu głowy. Za półotwartymi drzwiami dla personelu widzę River i Claude. Machają mi, po czym znikają.
– Widzę, że wszystko stoi – uśmiecham się w jej stronę, a ona parska pod nosem, bawiąc się pierścionkami na jej długich palcach.
– No, à propos tego... – odwraca wzrok, zagryza wargę. O, coś jest nie tak – Jaden i Tanya wzięli urlop. Kyle jest chora, Dakota musiał wyjechać, jakaś rodzinna sprawa. Mówiąc wprost, mamy za mało ludzi dzisiaj. Nie wyrabiamy się.
Coś spada na ziemię, brzmi jak talerz. Priya krzywi się niezmiernie i rzucając przepraszające spojrzenie w moją stronę, ucieka za ladę.
– Zajmij się kuchnią, ja stanę przy kasie – rzucam jej, gdy stoi w drzwiach. Wydaje się zdziwiona, ale co miałem zrobić? Usiąść w biurze i nie pomóc, jeżeli tego potrzebują?
Udaje mi się obsłużyć może cztery osoby, kiedy wibrowanie telefonu w kieszeni staje się być nie do wytrzymania. Odsuwam się w celu sprawdzenia, kto się do mnie tak dobija, by zostać zbombardowanym kilkunastoma powiadomieniami. Jedno z nich rzuca mi się w twarz. Pobrano sto dolarów z konta. Zaraz, co?
Wtedy przypomina mi się sytuacja z wczoraj, Uber i słowa kasjerki z lotniska. Nie powinno ci tego zaliczyć, powiedziała, a i tak ktoś postanowił włamać mi się na konto i zabrać stówę. Tylko czemu tylko tyle? Czemu teraz?
– Przepraszam? – głos zza kasy przerywa mój potok myśli. No tak, teraz i tak nic nie zrobię, muszę obsłużyć tych ludzi. Głos już brzmi na poirytowany, a co dopiero, gdybym teraz miał zniknąć. Negatywne oceny to coś, czego potrzebujemy najmniej.
– Tak, zaraz – macham w stronę kasy i słyszę westchnięcie. Szybko blokuję konto w banku i gdy tylko mam pewność, że nikt już nie rzuci się na moje oszczędności, podnoszę głowę – Ciekawostka na dziś - nie ufaj Uberowi. Co mogę–
No proszę, stoję twarzą w twarz z tą samą osobą, która potknęła się o moją walizkę w nocy. Nieznajomy robi dziwną minę, jakby mnie rozpoznał. Uśmiecham się szerzej, próbując wyglądać na przyjaznego. 
– Ha, dzień dobry. Co za zbieg okoliczności, nie? – Osoba nic nie mówi, więc wracam do formułki kasjera i poważniejszej miny, no i przestaję opierać się łokciem o ladę – No, hm, nieważne. Co podać?




Ktoś?