środa, 28 sierpnia 2019

Od Jodissela do Alexandra

Wzdychając delikatnie, wysłuchiwałem wywodu lekarza o tym, jak to mam o siebie dbać, przyjmować elektrolity i inne w niczym mi niepomagające rzeczy oraz w razie potrzeby opychać się lekami przeciwbólowymi. Tą samą, niezmienioną gadkę słyszałem już przynajmniej trzycyfrową ilość razy, podczas każdego mojego pobytu w tym czy innym szpitalu, ale mimo wszystko każdy lekarz czuł się zobowiązany ją powtórzyć, najwyraźniej na wypadek, jakbym jednak zapomniał. A może ta ich mantra miała w pewien sposób stanowić jakiś rodzaj zaklęcia, dzięki któremu mi się polepszy? Skoro nie wiedzieli już co robić z moim ciałem, które odmawiało posłuszeństwa coraz bardziej i bardziej, z miesiąca na miesiąc, to może wreszcie postanowili wyłożyć ostatnie karty na stół i — zanim przyznają przed sobą, że nie da się już nic zrobić i jestem spisany na straty — chcą zdziałać coś poprzez słowa? Ponieważ dla mnie tym właśnie to było. Nawet nie rada, to były tylko słowa. Puste i bezużyteczne, ponieważ wszystko to, co mi zalecali, robiłem już od dawna i nic mi to nie pomagało, a oni o tym wiedzieli, ponieważ wciąż lądowałem na tym samym oddziale, z tymi samymi ludźmi, skazany na tych samych lekarzy, których zdawał się nie obchodzić mój pogarszający się stan. Gdyby rzeczywiście im zależało na dowiedzeniu się, jaka choroba toczy moje ciało, już dawno podjęliby jakieś działania, nawet jeśli miały być bardziej radykalne niż standardowe pobranie krwi, USG czy rentgen. Tymczasem po tym, jak byłem tu traktowany, mogłem śmiało stwierdzić, że ani nie wiedzą, co mi dolega, ani ich to zbytnio nie obchodzi — ot, kolejny pacjent, którym trzeba się non stop zajmować, ponieważ ma czelność chorować na coś innego niż przeziębienie, łatwe i szybkie do wyleczenia.
Ale nie mogłem zrobić nic innego, jak tylko stać przed lekarzem, międląc w dłoniach pasek mojej torby, i słuchać słów, które mówiono mi tak często, że niemal wryły mi się już w pamięć. Pozostawało mi jedynie kiwać głową ze zrozumieniem i żywić nadzieję, że kiedyś może po prostu przestaną mnie ratować, skoro i tak nie mogli zrobić nic, aby polepszyć mój stan.
W końcu lekarz wyszedł, na odchodne rzucając mi jeszcze, abym podpisał standardowo kilka papierów na recepcji. Korytarze szpitala przemierzałem tak pewnie, jakbym tu pracował — tak bardzo dobrze znałem już układ pomieszczeń. Zszedłem po kilku stopniach, mijając pielęgniarkę pchającą pacjenta na wózku inwalidzkim po pochyłej rampie, przecisnąłem się pomiędzy grupką studentów i oparłem łokcie o wysoki kontuar na recepcji, czekając, aż pracująca tam kobieta zwróci na mnie uwagę. Rozmawiała przez telefon, ale wystarczyło jedno jej spojrzenie na mnie, aby natychmiast podała mi przygotowany już plik dokumentów na podkładce, najwyraźniej doskonale pamiętając, kim jestem. Ciężko nie pamiętać, kiedy widziała mnie tu już przynajmniej pięć razy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Skrzywiłem się lekko, ale obróciłem podkładkę do siebie i zacząłem stawiać swój podpis w odpowiednich miejscach. Już nawet prawie nie musiałem patrzeć, co podpisuję. Można powiedzieć, że miałem już wprawę. Tym razem pobyt w szpitalu wyjął mnie z życia na tydzień. Tylko raz leżałem dłużej, ale naszprycowali mnie wówczas silnymi lekami przeciwbólowymi i przez większość czasu tkwiłem nieprzytomny w sali, nie mając pojęcia co się ze mną dzieje. Teraz trzymali mnie tyle czasu pod pretekstem dokładniejszych badań, ponieważ ktoś na ulicy wezwał po mnie ambulans — nie pamiętałem dokładnie, co się stało, ale najwidoczniej zasłabłem podczas powrotu z pracy. Ponownie westchnąłem, a gdy recepcjonistka uniosła brew, spoglądając na mnie zza słuchawki telefonu, posłałem jej lekki uśmiech i oddałem dokumenty.
Nie zdążyłem nawet przejść całego holu, gdy już usłyszałem, że ktoś dobija się na mój telefon. Trochę mi zajęło znalezienie go, więc aby nie stać w drzwiach, hamując ruch, odsunąłem się w cień, przysiadając na niewielkiej ławeczce pod szpitalem.
- Sykes, słucham?
- Jodi, słyszałem, że już wyszedłeś? - odezwał się głos po drugiej stronie linii, który natychmiast został zaklasyfikowany w mojej głowie jako głos mojego przyjaciela, Jeala. Oczywiście ani żadnego "cześć", ani "jak się czujesz", tylko jak zwykle wali z grubej rury. Przewróciłem oczami, choć i tak nie mógł tego zobaczyć.
- Owszem. Ty masz jakiś radar? Zdążyłem tylko jeden krok poza szpitalnym progiem zrobić i już wydzwaniasz.
- Ma się te znajomości. - zaśmiał się. - Ta sama bajka czy mamy jakiś przełom? - przez jego głos przebijał się przez chwilę jakiś dziwny smutek, ale zanim zdążyłem się nad nim bardziej zastanowić, Jeal zamaskował go nerwowym śmiechem. - Bo wiesz, wcale to nie tak, że jak cię nie było, to wszystkie komputery w firmie wysiadły...
Przymknąłem oczy, biorąc głęboki wdech. Wiedziałem, że na Jeala zawsze mogłem liczyć, nieważne co by się działo, jednak właśnie takiego go lubiłem — wiecznie niepoważnego, zachowującego się naturalnie tak, jak gdyby nigdy nic. Dlatego też pominąłem pierwszą część jego wypowiedzi, przechodząc prosto do drugiej.
- Skoro mówisz mi to ty, gość, który jako jedyny nie pozwala zmienić się całej firmie w stertę gruzów, gdy mnie nie ma, to musi być już wybitnie źle. - odprowadziłem wzrokiem staruszkę, która przeczłapała obok mnie, narzekając na gorąc, po czym zacząłem się bawić guzikiem swojej marynarki. I ja zaczynałem się powoli rozpuszczać z powodu wysokiej temperatury na zewnątrz. Ale co mogłem zrobić, skoro wypuścili mnie ze szpitala w tym, w czym tam trafiłem — to jest w jednym z moich czarnych garniturów. Podarowali mi jakąś zwykłą, bawełnianą białą bluzkę, ponieważ moja biała koszula była podobno cała we krwi i personel szpitala nie mógł mi jej oddać. Wylądowała najpewniej w jakimś pojemniku oznaczonym jako hazard.
- A skąd. Po prostu to nie tak, że przez jakieś dwa dni nie było kontaktu ze stroną, zanim Gina przytomnie nie wezwała Randa, podczas gdy reszta święcie wierzyła w to, że samo się magicznie naprawi. No i nie było tak, że trochę hajsu na to poszło. No i nie było tak, że się Jane tabelki w Wordzie rozjechały, ale to już szczegół.
- Jane i jej tabelki... - mruknąłem bardziej do siebie niż do niego. - Czyli koniec końców sytuacja opanowana czy idziemy z torbami?
- A czy jednorożce istnieją?
- Z jednym właśnie rozmawiam. Poza tym to w żadnej mierze nie była i nawet nie mogła być odpowiedź na moje pytanie.
- Dokładnie. Muszę teraz lecieć i odwalać robotę, którą powinieneś zajmować się ty, ale jak nie zadzwonisz do mnie równo za godzinę, przejmuję firmę, Dynę i spadek. Nie zjawiaj się dzisiaj w pracy. Za to możesz być pewien, że ja będę u ciebie dzisiaj wieczorem. Yo.
- Yo... - powtórzyłem bezwiednie po nim, po chwili słysząc pikanie aparatu świadczące o tym, że mój zastępca zakończył połączenie. Nie bardzo mi się uśmiechało zdawać mu co godzinę raporty z mojego samopoczucia, ale doskonale też wiedziałem, że jak sam do niego nie zadzwonię, to nie tylko on będzie mnie zamęczał telefonami, ale i pół firmy z innymi działami włącznie. Nie pozostało mi więc nic innego, jak tylko zebrać się z ławki i ruszyć przed siebie, uprzednio sprawdzając, czy mam ze sobą torbę z wszystkimi potrzebnymi mi rzeczami. Słońce potwornie prażyło, było mi gorąco w grubej, bawełnianej koszulce, o marynarce już nie mówiąc, a przy tym grzywa moich czarnych włosów, niepozwalająca się nijak ujarzmić, także w niczym nie pomagała. Nie miałem jednak innej możliwości, jak wyłowić wzrokiem spośród innych aut taksówkę, co też zresztą zrobiłem. Pewien byłem, że na piechotę do domu nie dojdę, moja Dyna została pod firmą, a samochód na podjeździe, więc pozostało mi tylko tłuc się na miejsce z jakimś obcym gościem. W dodatku mój telefon słabym pikaniem upominał się o codzienną porcję energii, wskazując na wyświetlaczu, że mam jakieś piętnaście minut, zanim nie zostanę odcięty od świata. No, może nie dosłownie. Ale jednak.
Zanim zdążyłem jednak doczłapać powoli do taksówki, nawiasem mówiąc jedynej, która stała jeszcze wolna pod szpitalem, ktoś już zdążył żwawo przebiec obok mnie, o mało na mnie nie wpadając i po chwili stałem już przed parkingiem sam. Cudownie, jeszcze mi tylko tego brakowało. Tego i udaru oczywiście.
Po raz któryś z rzędu wzdychając, przeniosłem się więc ponownie do chłodniejszego holu szpitala, czując już, że kręci mi się w głowie. Jeszcze nic dzisiaj nie jadłem ani nie piłem, a i gorąc niezbyt mi sprzyjał, więc po szybkim zorientowaniu się w zagmatwanej mapce szpitala odnalazłem sklepik i zaopatrzyłem się w butelkę wody, żeby choć nie paść z pragnienia. Dopiero wówczas odważyłem ponownie wyjść przed szpital. A właściwie spróbowałem tylko wyjść przed szpital, gdyż w wejściu ktoś przepchnął się obok mnie, powodując tym samym, że i ja na kogoś wpadłem, oblewając go dość znacznie wodą z butelki.
- Najmocniej przepraszam. - rzuciłem się natychmiast, aby pomóc, podczas gdy tamta osoba patrzyła się na mnie w osłupieniu.

<Alex?>

Od Nino cd Hero

Zatańczyć? W co mnie Mari wkopała!
- Ja z chęcią zatańczę! - rzuciła moja przyjaciółka i po chwili już wirowała z barmanem Hero na parkiecie. Odetchnęłam z ulgą, próbując uspokoić jakoś moje serce.
Najpierw mnie wkopała, a potem uratowała, Marilyn to jest niemożliwa. Z niesmakiem wpatrywałam się w kieliszki alkoholu przede mną. Mam za słabą głowę na takie rzeczy, zwłaszcza że nie dotykam alkoholu, odkąd pod jego wpływem wstawiłam jakiś głupi post na bloga. Złapałam się automatycznie za ramiona, ocierając się od dreszczy zażenowania. Nigdy więcej, przenigdy. Wyjęłam telefon z torebki wiszącej na moim ramieniu. Odblokowałam ekran i włączyłam aparat. Szybka fotka baru, po czym weszłam na stronę bloga. Kilka nowych komentarzy pod ostatnim zdjęciem sukienki, w której aktualnie byłam. „Śliczna!”, „Chciałaby cię w niej zobaczyć”, „Gdzie kupiłaś?” - na to odpisałam, że znalazłam w jednym z lumpeksów. Nie wstydziłam się takich rzeczy, a i Bakusie wiedzieli, że często odwiedzam sklepy tego typu.
Zapomniałam… Nie mam jeszcze zdjęcia z Marilyn. A więc wstawienie nowego postu okazuje się niemożliwym. No nic, muszę tylko poczekać, aż Ma…
- Co u ciebie, Słońce?
Usłyszałam męski głos po swojej lewej stronie. Niepewnie odwróciłam głowę. Ujrzałam mężczyznę, dosyć młodego, w jasnej koszuli włożonej w spodnie i ciemnymi roztrzepanymi włosami. Czułam od niego alkohol.
- Jesteś tu sama? - zapytał. Chciałam otworzyć już usta, aby zaprzeczyć, ale nieznajomy złapał mnie za rękę.
- Chodź, zatańczymy – rzekł. Próbowałam wyrwać rękę, ale jakoś mi nie wychodziło. Czego się spodziewałam po mojej sile.
No nic… jeden taniec z obcym mężczyzną, kiedy jest się całym czerwonym na twarzy, jeszcze nikogo nie zabił. Prawda?

Hero?