środa, 28 sierpnia 2019

Od Jodissela do Alexandra

Wzdychając delikatnie, wysłuchiwałem wywodu lekarza o tym, jak to mam o siebie dbać, przyjmować elektrolity i inne w niczym mi niepomagające rzeczy oraz w razie potrzeby opychać się lekami przeciwbólowymi. Tą samą, niezmienioną gadkę słyszałem już przynajmniej trzycyfrową ilość razy, podczas każdego mojego pobytu w tym czy innym szpitalu, ale mimo wszystko każdy lekarz czuł się zobowiązany ją powtórzyć, najwyraźniej na wypadek, jakbym jednak zapomniał. A może ta ich mantra miała w pewien sposób stanowić jakiś rodzaj zaklęcia, dzięki któremu mi się polepszy? Skoro nie wiedzieli już co robić z moim ciałem, które odmawiało posłuszeństwa coraz bardziej i bardziej, z miesiąca na miesiąc, to może wreszcie postanowili wyłożyć ostatnie karty na stół i — zanim przyznają przed sobą, że nie da się już nic zrobić i jestem spisany na straty — chcą zdziałać coś poprzez słowa? Ponieważ dla mnie tym właśnie to było. Nawet nie rada, to były tylko słowa. Puste i bezużyteczne, ponieważ wszystko to, co mi zalecali, robiłem już od dawna i nic mi to nie pomagało, a oni o tym wiedzieli, ponieważ wciąż lądowałem na tym samym oddziale, z tymi samymi ludźmi, skazany na tych samych lekarzy, których zdawał się nie obchodzić mój pogarszający się stan. Gdyby rzeczywiście im zależało na dowiedzeniu się, jaka choroba toczy moje ciało, już dawno podjęliby jakieś działania, nawet jeśli miały być bardziej radykalne niż standardowe pobranie krwi, USG czy rentgen. Tymczasem po tym, jak byłem tu traktowany, mogłem śmiało stwierdzić, że ani nie wiedzą, co mi dolega, ani ich to zbytnio nie obchodzi — ot, kolejny pacjent, którym trzeba się non stop zajmować, ponieważ ma czelność chorować na coś innego niż przeziębienie, łatwe i szybkie do wyleczenia.
Ale nie mogłem zrobić nic innego, jak tylko stać przed lekarzem, międląc w dłoniach pasek mojej torby, i słuchać słów, które mówiono mi tak często, że niemal wryły mi się już w pamięć. Pozostawało mi jedynie kiwać głową ze zrozumieniem i żywić nadzieję, że kiedyś może po prostu przestaną mnie ratować, skoro i tak nie mogli zrobić nic, aby polepszyć mój stan.
W końcu lekarz wyszedł, na odchodne rzucając mi jeszcze, abym podpisał standardowo kilka papierów na recepcji. Korytarze szpitala przemierzałem tak pewnie, jakbym tu pracował — tak bardzo dobrze znałem już układ pomieszczeń. Zszedłem po kilku stopniach, mijając pielęgniarkę pchającą pacjenta na wózku inwalidzkim po pochyłej rampie, przecisnąłem się pomiędzy grupką studentów i oparłem łokcie o wysoki kontuar na recepcji, czekając, aż pracująca tam kobieta zwróci na mnie uwagę. Rozmawiała przez telefon, ale wystarczyło jedno jej spojrzenie na mnie, aby natychmiast podała mi przygotowany już plik dokumentów na podkładce, najwyraźniej doskonale pamiętając, kim jestem. Ciężko nie pamiętać, kiedy widziała mnie tu już przynajmniej pięć razy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Skrzywiłem się lekko, ale obróciłem podkładkę do siebie i zacząłem stawiać swój podpis w odpowiednich miejscach. Już nawet prawie nie musiałem patrzeć, co podpisuję. Można powiedzieć, że miałem już wprawę. Tym razem pobyt w szpitalu wyjął mnie z życia na tydzień. Tylko raz leżałem dłużej, ale naszprycowali mnie wówczas silnymi lekami przeciwbólowymi i przez większość czasu tkwiłem nieprzytomny w sali, nie mając pojęcia co się ze mną dzieje. Teraz trzymali mnie tyle czasu pod pretekstem dokładniejszych badań, ponieważ ktoś na ulicy wezwał po mnie ambulans — nie pamiętałem dokładnie, co się stało, ale najwidoczniej zasłabłem podczas powrotu z pracy. Ponownie westchnąłem, a gdy recepcjonistka uniosła brew, spoglądając na mnie zza słuchawki telefonu, posłałem jej lekki uśmiech i oddałem dokumenty.
Nie zdążyłem nawet przejść całego holu, gdy już usłyszałem, że ktoś dobija się na mój telefon. Trochę mi zajęło znalezienie go, więc aby nie stać w drzwiach, hamując ruch, odsunąłem się w cień, przysiadając na niewielkiej ławeczce pod szpitalem.
- Sykes, słucham?
- Jodi, słyszałem, że już wyszedłeś? - odezwał się głos po drugiej stronie linii, który natychmiast został zaklasyfikowany w mojej głowie jako głos mojego przyjaciela, Jeala. Oczywiście ani żadnego "cześć", ani "jak się czujesz", tylko jak zwykle wali z grubej rury. Przewróciłem oczami, choć i tak nie mógł tego zobaczyć.
- Owszem. Ty masz jakiś radar? Zdążyłem tylko jeden krok poza szpitalnym progiem zrobić i już wydzwaniasz.
- Ma się te znajomości. - zaśmiał się. - Ta sama bajka czy mamy jakiś przełom? - przez jego głos przebijał się przez chwilę jakiś dziwny smutek, ale zanim zdążyłem się nad nim bardziej zastanowić, Jeal zamaskował go nerwowym śmiechem. - Bo wiesz, wcale to nie tak, że jak cię nie było, to wszystkie komputery w firmie wysiadły...
Przymknąłem oczy, biorąc głęboki wdech. Wiedziałem, że na Jeala zawsze mogłem liczyć, nieważne co by się działo, jednak właśnie takiego go lubiłem — wiecznie niepoważnego, zachowującego się naturalnie tak, jak gdyby nigdy nic. Dlatego też pominąłem pierwszą część jego wypowiedzi, przechodząc prosto do drugiej.
- Skoro mówisz mi to ty, gość, który jako jedyny nie pozwala zmienić się całej firmie w stertę gruzów, gdy mnie nie ma, to musi być już wybitnie źle. - odprowadziłem wzrokiem staruszkę, która przeczłapała obok mnie, narzekając na gorąc, po czym zacząłem się bawić guzikiem swojej marynarki. I ja zaczynałem się powoli rozpuszczać z powodu wysokiej temperatury na zewnątrz. Ale co mogłem zrobić, skoro wypuścili mnie ze szpitala w tym, w czym tam trafiłem — to jest w jednym z moich czarnych garniturów. Podarowali mi jakąś zwykłą, bawełnianą białą bluzkę, ponieważ moja biała koszula była podobno cała we krwi i personel szpitala nie mógł mi jej oddać. Wylądowała najpewniej w jakimś pojemniku oznaczonym jako hazard.
- A skąd. Po prostu to nie tak, że przez jakieś dwa dni nie było kontaktu ze stroną, zanim Gina przytomnie nie wezwała Randa, podczas gdy reszta święcie wierzyła w to, że samo się magicznie naprawi. No i nie było tak, że trochę hajsu na to poszło. No i nie było tak, że się Jane tabelki w Wordzie rozjechały, ale to już szczegół.
- Jane i jej tabelki... - mruknąłem bardziej do siebie niż do niego. - Czyli koniec końców sytuacja opanowana czy idziemy z torbami?
- A czy jednorożce istnieją?
- Z jednym właśnie rozmawiam. Poza tym to w żadnej mierze nie była i nawet nie mogła być odpowiedź na moje pytanie.
- Dokładnie. Muszę teraz lecieć i odwalać robotę, którą powinieneś zajmować się ty, ale jak nie zadzwonisz do mnie równo za godzinę, przejmuję firmę, Dynę i spadek. Nie zjawiaj się dzisiaj w pracy. Za to możesz być pewien, że ja będę u ciebie dzisiaj wieczorem. Yo.
- Yo... - powtórzyłem bezwiednie po nim, po chwili słysząc pikanie aparatu świadczące o tym, że mój zastępca zakończył połączenie. Nie bardzo mi się uśmiechało zdawać mu co godzinę raporty z mojego samopoczucia, ale doskonale też wiedziałem, że jak sam do niego nie zadzwonię, to nie tylko on będzie mnie zamęczał telefonami, ale i pół firmy z innymi działami włącznie. Nie pozostało mi więc nic innego, jak tylko zebrać się z ławki i ruszyć przed siebie, uprzednio sprawdzając, czy mam ze sobą torbę z wszystkimi potrzebnymi mi rzeczami. Słońce potwornie prażyło, było mi gorąco w grubej, bawełnianej koszulce, o marynarce już nie mówiąc, a przy tym grzywa moich czarnych włosów, niepozwalająca się nijak ujarzmić, także w niczym nie pomagała. Nie miałem jednak innej możliwości, jak wyłowić wzrokiem spośród innych aut taksówkę, co też zresztą zrobiłem. Pewien byłem, że na piechotę do domu nie dojdę, moja Dyna została pod firmą, a samochód na podjeździe, więc pozostało mi tylko tłuc się na miejsce z jakimś obcym gościem. W dodatku mój telefon słabym pikaniem upominał się o codzienną porcję energii, wskazując na wyświetlaczu, że mam jakieś piętnaście minut, zanim nie zostanę odcięty od świata. No, może nie dosłownie. Ale jednak.
Zanim zdążyłem jednak doczłapać powoli do taksówki, nawiasem mówiąc jedynej, która stała jeszcze wolna pod szpitalem, ktoś już zdążył żwawo przebiec obok mnie, o mało na mnie nie wpadając i po chwili stałem już przed parkingiem sam. Cudownie, jeszcze mi tylko tego brakowało. Tego i udaru oczywiście.
Po raz któryś z rzędu wzdychając, przeniosłem się więc ponownie do chłodniejszego holu szpitala, czując już, że kręci mi się w głowie. Jeszcze nic dzisiaj nie jadłem ani nie piłem, a i gorąc niezbyt mi sprzyjał, więc po szybkim zorientowaniu się w zagmatwanej mapce szpitala odnalazłem sklepik i zaopatrzyłem się w butelkę wody, żeby choć nie paść z pragnienia. Dopiero wówczas odważyłem ponownie wyjść przed szpital. A właściwie spróbowałem tylko wyjść przed szpital, gdyż w wejściu ktoś przepchnął się obok mnie, powodując tym samym, że i ja na kogoś wpadłem, oblewając go dość znacznie wodą z butelki.
- Najmocniej przepraszam. - rzuciłem się natychmiast, aby pomóc, podczas gdy tamta osoba patrzyła się na mnie w osłupieniu.

<Alex?>

Od Nino cd Hero

Zatańczyć? W co mnie Mari wkopała!
- Ja z chęcią zatańczę! - rzuciła moja przyjaciółka i po chwili już wirowała z barmanem Hero na parkiecie. Odetchnęłam z ulgą, próbując uspokoić jakoś moje serce.
Najpierw mnie wkopała, a potem uratowała, Marilyn to jest niemożliwa. Z niesmakiem wpatrywałam się w kieliszki alkoholu przede mną. Mam za słabą głowę na takie rzeczy, zwłaszcza że nie dotykam alkoholu, odkąd pod jego wpływem wstawiłam jakiś głupi post na bloga. Złapałam się automatycznie za ramiona, ocierając się od dreszczy zażenowania. Nigdy więcej, przenigdy. Wyjęłam telefon z torebki wiszącej na moim ramieniu. Odblokowałam ekran i włączyłam aparat. Szybka fotka baru, po czym weszłam na stronę bloga. Kilka nowych komentarzy pod ostatnim zdjęciem sukienki, w której aktualnie byłam. „Śliczna!”, „Chciałaby cię w niej zobaczyć”, „Gdzie kupiłaś?” - na to odpisałam, że znalazłam w jednym z lumpeksów. Nie wstydziłam się takich rzeczy, a i Bakusie wiedzieli, że często odwiedzam sklepy tego typu.
Zapomniałam… Nie mam jeszcze zdjęcia z Marilyn. A więc wstawienie nowego postu okazuje się niemożliwym. No nic, muszę tylko poczekać, aż Ma…
- Co u ciebie, Słońce?
Usłyszałam męski głos po swojej lewej stronie. Niepewnie odwróciłam głowę. Ujrzałam mężczyznę, dosyć młodego, w jasnej koszuli włożonej w spodnie i ciemnymi roztrzepanymi włosami. Czułam od niego alkohol.
- Jesteś tu sama? - zapytał. Chciałam otworzyć już usta, aby zaprzeczyć, ale nieznajomy złapał mnie za rękę.
- Chodź, zatańczymy – rzekł. Próbowałam wyrwać rękę, ale jakoś mi nie wychodziło. Czego się spodziewałam po mojej sile.
No nic… jeden taniec z obcym mężczyzną, kiedy jest się całym czerwonym na twarzy, jeszcze nikogo nie zabił. Prawda?

Hero?

poniedziałek, 26 sierpnia 2019

Od Anastazji cd Hero

Patrzyłam na chłopaka chwilę w milczeniu, mrużąc oczy z uśmiechem.
– Nie wydaje mi się, by słońce jeszcze świeciło – udał, że się rozgląda. Zaśmiałam się cicho.
– Masz rację. Dziękuję – uśmiechnęłam się lekko. W głębi duszy przyznałam, że sama może trochę bym się bała wracać. Chłopak wyjął telefon, by sprawdzić, która godzina. Wyrwałam mu go z ręki i w kontaktach wpisałam swój numer. Nawet nie protestował.
– Tak w razie gdybyś nie miał komu polewać, chętnie wpadnę – rzuciłam, na co prychnął z uśmiechem. – I jeszcze raz dziękuję.
Hero wystawił policzek i wskazał go palcem. Zaśmiałam się, zdjęłam bluzę i wcisnęłam mu ją w ręce. Skierowałam się w stronę domu. Zatrzymałam się jednak i odwróciłam głowę.
– Dobranoc. I uważaj na siebie.
Chłopak w odpowiedzi puścił mi oczko. Weszłam do mieszkania, uśmiechając się nieświadomie.
Nie jarałam się każdym poznanym chłopakiem, ja nie z tych. Ale każdej poznanej osoby, którą uznałam za choćby w porządku - trochę. Może przez fakt, że taka osoba musiałaby również mnie uważać za taką "w porządku". Czasem ciężko mi w to było uwierzyć. W moim mniemaniu byłam raczej dosyć nudna.
– Rany, jesteś wreszcie. Dzwoniłam do ciebie – Anna wyrwała mnie z zamyślenia. Z salonu wyszła za nią Wera z talerzem pełnym gofrów.
– Chodź, nażremy się jak głupie. Jest bita śmietana, owoce i nutella.
Owoców nie lubiłam, ale słodycze zawsze mnie przyciągały. Można mnie było nimi przekupić.
Usiadłam z dziewczynami i Minerwą na kanapie. Kotka wbiła zęby w moje ramię.
– Ej, przepraszam, że tak długo mnie nie było, dobra? Daj spokój.
Futrzana kulka usiadła naburmuszona obok mojego uda.
– Kicia, pachniesz facetem.
Dziewczyny wybuchły śmiechem. Anna tylko przysunęła się bliżej z uśmiechem.
– Daj spokój, kolega tylko pożyczył mi bluzę. Zimno było. – w duchu śmiałam się z zachwytu przyjaciółek. Wcisnęłam gofra w usta.
– Ładne perfumy ma, możesz mu to powiedzieć.
– Sama mu to powiesz, jeśli pójdziecie ze mną do klubu, Wera.
Telefon na stoliku zawibrował. Wzięłam go do ręki.
Od: Nieznany
Dobranoc, Kopciuszku :)
Uśmiechnęłam się pod nosem i zapisałam numer Hero. Miałam zamiar następnym razem przyprowadzić swoje towarzyszki. Nawet jeszcze w tym tygodniu.

(Hero?)

Od Lorcana

Dzień był gorący i parny. Nie pomagało chodzenie w samych bokserkach. Chodzenie, pf. Raczej leżenie plackiem na podłodze pod wentylatorem. Nienawidziłem lata. Tak jak wiosny i jesieni. Zima nie była aż taka zła, ale za nią też jakoś specjalnie nie przepadałem. Po prostu było chłodniej. Więc w lato leżałem na podłodze w moim mieszkaniu i umierałem z każdą kolejną sekundą. Czasami coś zapaliłem, albo wypiłem, ale było tak cholernie gorąco, że nawet zwykłe papierosy mi nie smakowały. Musiało być bardzo gorąco. Jednak Lucy to nie przeszkadzało i od dobrej godziny leżała zadowolona na moim brzuchu. Gdy tylko chciałem się ruszyć, przeraźliwie miauczała i kazała mi wrócić na miejsce. Wzdychałem ciężko i dalej się nie podnosiłem. Nie wiem, co było nie tak z tym kotem, ale… to była Lucy. Nie mogłem nic zrobić. Właściwie to nie chciałem. Skoro jej to pasowało, dlaczego mi nie miało?
Jednak nic nie mogło trwać wiecznie.
- Loriiiiii, idziesz ze mną do klubu. - Głos Gin był wyjątkowo nie znoszący sprzeciwu. - Teraz!
- Chcesz żebym świecił golizną przed całym miastem? - Uniosłem lekko brew.
- Ciągle leżysz w samych gaciach na podłodze? - Prychnęła dziewczyna.
- Jest za gorąco na życie moja droga Ginevro. - Pokręciłem głową. - Nie mam zamiaru zakładać czegoś więcej.
- Ups, będziesz musiał, bo… - Usłyszałem otwierane drzwi i dźwięk zakończonego połączenia. - Ja tu jestem i idziemy na imprezę!
- Jak chcesz zaliczyć, to możesz pójść do klubu dla lesbijek. - Podrapałem Lucy za uszami.
- Nie, idziemy do najbardziej tęczowego klubu w mieście, a ty będziesz mi towarzyszył. - Pokazała na mnie palcem. - Wyrwiesz kogoś, nawet jeśli wciągniesz wyciągnięte dresy, spokojnie.
- Czy sugerujesz, że jestem łatwy? - Zaśmiałem się.
- Nie, sugeruję, że jesteś przystojny i gorący. Nawet bardziej niż dzisiejszy dzień. - Stanęła przed szafą. - Zaraz ci coś…
- To szafa Lucifera. - Rzuciłem pusto. - Ja mam ciuchy w sypialni.
- Oh. - Gin zamknęła szafę. - Chodź! Zaraz wybiorę ci coś, co zapewni ci chmarę ludzi na noc.
- Jedna noc, jeden człowiek GinGin. - Wziąłem Lucy na ręce i ruszyłem do sypialni. - No, może dwójka. Trójkąty też są wciągające.
- A inne figury? - Poruszyła sugestywnie brwiami.
- Możemy spróbować. - Zaśmiałem się.
***
Ciemność rozświetlana kolorowym, punktowym światłem, głośna muzyka, alkohol lejący się strumieniami… to był mój świat. No, może z małymi dodatkami, ale nie mam zamiaru narzekać. Gin zniknęła trzy kluby temu z jakąś laską, a ja ruszyłem dalej. W końcu nie bez powodu musiałem wcisnąć się w przylegające, czarne jeansy i koszulę z paroma rozpiętymi guzikami. Skoro się już poświęciłem, postanowiłem balować dopóki nie upatrzę jakiejś ofiary. Właśnie obczajałem tyłek jakiegoś faceta, gdy kątem oka zauważyłem, że ktoś się do mnie przysiada.
- Martini poproszę. - Rzucił niezidentyfikowany osobnik.

Ktokolwiek?

Lorcan Harley Parker

Imię i nazwisko: Lorcan Harley Parker 
Przezwiska: Groszek, Lori, Pan Destrukcja, Przeklęty Dzieciak, Czarownik
Wiek: 21 lat
Płeć: Mężczyzna
Pochodzenie: Stany Zjednoczone Ameryki
Praca: Chłopak, oprócz studiowania animacji komputerowej, czasami pojawia się w klimatycznych klubach Nowego Jorku i gra tam na pianinie.
Charakter: Lorcan jest wyobcowany. Uwielbia przebywać w tłumie, ale nienawidzi się z niego wyróżniać. Woli być cieniem, nie zwracać na siebie specjalnie uwagi. Wystarczy, że ćpa, pije, jara i nadużywa swoich psychotropów. Jest inteligentny i sprytny, ale leniwy. Jeśli na czymś mu zależy, zdobędzie to. Nie ważne jakimi środkami. Lubi rozmawiać z ludźmi, poznawać ich historie, chociaż za samymi ludźmi nie przepada. Jest czarujący i ujmujący, jeśli chce. Nie wie co to ryzyko i niebezpieczeństwo. Nie lubi myśleć o sobie jako o bad boyu, ale chyba tak jest. 
Wygląd: Kruczoczarne włosy idealnie podkreślają bladą cerę i błękitne oczy. Szczupła, umięśniona sylwetka jest chyba genetyczna, bo po tym, jak wyniszcza swoje zdrowie taka budowa ciała jest co najmniej zaskakująca. Lorcan jest przystojny i dobrze zdaje sobie z tego sprawę. Ma długie palce, stworzone do gry na pianinie. Ubiera się luźno; jeansy, koszulki, glany i skórzana kurtka. Czasami nosi skórzane bransoletki, a na szyi nosi obrączkę, którą dał mu Lucifer. Ma tatuaże projektu i wykonania Lucifera: nevermore na lewym przedramieniu klik, księżniczkę Mononoke na prawym ręku klik i kruka na lewym boku klik
Zainteresowania/Hobby: Lorcan uczył się grać na pianinie i cholernie lubi na nim grać. Dodatkowo uwielbia rysować i tworzyć animacje. Wypady do klubów, ćpanie, picie, wyrywanie numerków na jedną noc i inne przyjemności też czasem kwalifikuje jako hobby.
Rodzina:
  • Rosemary Parker - matka Lorcana, mieszka w Kalifornii, kocha syna i chciała go dobrze wychować. Lorcan ukrywa przed nią te “negatywne” strony swojego życia, bo nie chce jej martwić. Tylko ona się dla niego naprawdę liczy. Jest kochaną i miłą kobietą. To jej nazwisko nosi Lorcan.
  • Tobias Steward - ojciec chłopaka. Lori nie chce mieć z nim nic wspólnego, nawet nazwiska. Przesyła na niego alimenty, mieszka na Hawajach i ma nową rodzinę. Nie akceptuje życia, jakie prowadzi jego syn.
Partner: Od kiedy Lucy się zaćpał, Lorcan jest sam.
Zakochany/a: Jego miłość leży w grobie, nikt inny go nie zastąpi.
Orientacja: Lorcan nigdy się nad tym nie zastanawiał. Zasadniczo mało go obchodzi kogo ma w łóżku, póki dany homo sapiens gwarantuje mu dobrą zabawę. Więc prawdopodobnie jest panseksualny.
Inne
- Gra na pianinie.
- Kocha białą czekoladę.
- Nie sypia, a jak śpi, to ma koszmary.
- Umie mówić po francusku, czego nauczył go Luc.
- Uwielbia rocka i metal.
- Ma przekłute prawe ucho.
- Potrafi wbić się do każdego klubu w NY.
- Czyta filozofów i klasyki literatury
- Lubi filmy studia Ghibli.
- Jego najlepsza przyjaciółka nazywa się Ginevra.
-  Lubi obserwować ludzi.
- Zna się na samoobronie.
- Luc nauczył go gotować.
- Jest leworęczny.
- Mieszka w starym mieszkaniu Luca (które obecnie należy do niego).
- Blizny po cięciach ma na nogach, ponieważ nie chciał niszczyć dzieł Luca.
Historia: Lorcan Harley Parker pojawił się na tym świecie dwadzieścia jeden lat temu i od tamtej pory miał cholernego pecha. Jego rodzice rozwiedli się jeszcze przed jego pierwszymi urodzinami, a matka wyprowadziła się z nim do Kalifornii. Parę razy był na krawędzi życia i śmierci - a to potrącony przez motocykl, a to z wbitym w ważną żyłę gwoździem, wypadki można wymieniać. Po pewnym czasie sam stwierdził, że on ma demona, a nie anioła stróża. W podstawówce poznał Gin i to mu pomogło - ktoś w końcu go pilnował. Wypadki się zdarzały, ale rzadziej. Aż do liceum. Wtedy poznał Lucifera. To była prawdziwa miłość od pierwszego wejrzenia. Nie minęło cztery godziny od początku ich znajomości, a oni zdążyli się bardzo dogłębnie poznać. I tak zaczęła się przygoda z dragami, imprezowaniem i życiem na krawędzi. Luc kochał adrenalinę, a Lori kochał Luca. Byli nierozłączni. Kiedy Lucifer skończył osiemnaście lat, uciekł z domu i przeprowadził się do Nowego Jorku, kupił własne mieszkanie, rzucił szkołę i zaczął pracę w salonie tatuażu. Po tygodniu namawiania matki i wybrania w miarę dobrej szkoły, Lorcan do niego dołączył. Nic nie stało na przeszkodzie życia, które było niemal nieustanną imprezą, przeplataną głupimi i niebezpiecznymi zabawami. Wszystko zmieniło się niecałe trzy lata temu. W urodziny Lorcana Lucifer podarował mu kota, którego wspólnie nazwali Lucy (co było ich wewnętrznym żartem - Lori lubił tak nazywać Lucifera). Potem poszli na kolejną imprezę. Tym razem jednak los pokazał jak wielkim jest dupkiem, bo Lucifer rozstał się z tym światem. Wtedy Lorcan się załamał. Popadł w depresję, nie dbał o własne życie, miał wszystko gdzieś, ciął się. Stał się prawdziwym cieniem. Pewnego razu naćpał się tak bardzo, że stojąc na podwyższeniu gdzieś w okolicach drugiego piętra postanowił skoczyć - w końcu to tylko jeden krok, będzie bolało tylko chwilę. Nie przewidział tylko, że taka wysokość mocno go uszkodzi, ale nie zabije. Nie żeby po tym się ogarną. Po prostu do Nowego Jorku, na studia, przyjechała Gin i postanowiła przywrócić go do pionu. Wtedy Lorcan nieco się odbił, ale nie zmienił stylu życia. Ciągle ćpa, chleje, sypia z kim popadnie. Teraz tylko dodaje, że jak tylko trafi do piekła, skopie dupę Luciferowi (bo koleś z takim imieniem nie mógłby trafić gdzieś indziej), a potem zrobi inne, nieco ciekawsze rzeczy, których mu brakuje.
Pupil: Lucy
Inne zdjęcia: klikklikklik
Steruje: RainbowLama (chat) cottonpicking.email@gmail.com


Pupil


Imię: Lucy
Wiek: 3 lata
Rasa: Neva masquerade
Charakter: Lucy to żywy, ciekawy świata kot, który uwielbia się bawić i uczyć. Do tego stopnia, że Lorcanowi udało się nauczyć ją paru sztuczek. Jest do niego mocno przywiązana, zawsze chodzi za nim. Jest ostatnią pamiątką po Luciferze, więc Lorcan dba o nią lepiej niż o siebie. Lubi obcych, ale zazwyczaj pozwala się tylko pogłaskać, a potem wraca na kolana Lori.
Ciekawostki:
- Lorcan dostał ją od Lucifera.
- Jest z certyfikowanej hodowli.
- Kocha spać na parapecie w salonie.
- Ma mały zamek z drapakami, w którym często się bawi.
- Zrobi wszystko za przekąski.
- Nie lubi wychodzić z domu.
- Pieszczotliwie nazywana Demonicznym Kotem.
Właściciel: Lorcan Harley Parker

Od Mercedes cd Auguste i Maximiliana

- Dam sobie radę - zapewniłam, zanim Archie zniknął za drzwiami.
- Nareszcie wziął się za robotę - prychnęła Augste, na co jej współpracownik zareagował wybuchem szczerego śmiechu.
Pomogłam sprzątnąć Arrowowi stertę pudeł po Happy Mealach, podczas gdy Gus ustawiała na biurku swoje nowe zabawki, testując różne kolejności i konfiguracji. Miałam już zbierać swoje rzeczy gdy zauważyłam na biurku szefowej dość interesującą książkę. Przyjrzałam się bliżej okładce. Podręcznik chińskiego.
- Któreś z was uczy się chińskiego? - zainteresowałam się.
- Ona - Arrow wskazał na Gus.
- Wow.
- Jeśli chcesz mogę cię trochę nauczyć – zaproponowała. – Ale nie dziś, bo zaraz powinnam mieć kolejnego klienta.
- Byłoby super. – Uśmiechnęłam się, zabierając swoją torbę i podchodząc do drzwi. – Do zobaczenia.
Auguste nie zareagowała nawet, tylko Arrow rzucił mi krótkie cześć, nie odrywając wzroku od projektu, nad którym akurat pracował. Wyszłam ze studia, by po chwili znaleźć się na ruchliwej ulicy.
***
Sygnał. I kolejny. Przewróciłam oczami. Jeszcze jeden. A potem dźwięk odbieranego telefonu. Usłyszałam w słuchawce zaspany głos Archie’ego. Coś pomiędzy „hu?” a „czego?”.
- Gdzie jesteś? – spytałam. – Nie odzywałeś się cały dzień…
- Która jest godzina? – zdziwił się.
- Zaraz 21. Wciąż siedzisz w robocie?
Przez chwilę po drugiej stronie zapanowała cisza, przerwana tylko odgłosem czegoś ciężkiego spadającego na podłogę.
- Chyba zasnąłem – oznajmił Archie, teraz już jakby bardziej przytomny. – Przyjedziesz po mnie? Spróbuję wygrzebać się spod tych papierów i możemy gdzieś wyskoczyć.
W odpowiedzi westchnęłam tylko.
- Mogę cię odebrać, ale nigdzie nie idziemy. – Rozejrzałam się w poszukiwaniu kluczyków do samochodu. – Wolę nie wkurwiać twojego ojca – dodałam ze śmiechem.
Usłyszałam ciche prychnięcie i mężczyzna rozłączył się.
***
Siedziałam w domu, ze znudzeniem scrollując Instagram i głaszcząc po głowie Dutch. Archie wciąż siedział w pracy (szok), a ja miałam dziś wolne popołudnie. Sama do końca nie wiedząc jak na to wpadłam postanowiłam chwilę temu wysłać smsa na zdobyty od Maxa numer Gus. Kilkanaście postów potem dostałam odpowiedź. Auguste zgodziła się nauczyć mnie odrobiny podstaw chińskiego, jeśli przyjadę do jej studia. Bez Archera.


Gus?

Od Maximiliana cd. Mercedes i Auguste

- Ugh, kiedyś przez was umrę. - Mruknąłem, wstając z niewygodnego krzesłą, które w głównej mierze chroniło mnie przed bolesnym upadkiem. Uważając na chwiejące się nogi, ruszyłem powolnym krokiem w stronę wyjścia, gdzie być może nie panował aż tak duży ruch.
- A ty gdzie? - Gus zmarszczyła czujnie brwi. - Nie mów mi, że w takim stanie chcesz sobie pójść do domu. - Dorzuciła, nie kryjąc narastającej w głosie irytacji.
- Nie wrócę do domu, ale chce się przewietrzyć. - Wyjaśniłem, kładąc rękę na srebrzystej klamce. Miałem już zwalniać mechanizm, który pchnąłby drzwi w przeciwnym kierunku, lecz w tym samym momencie rozdzwonił się mój telefon.
- Kto dzwoni? - Zainteresowała się Merci.
- Ojciec. - Odpowiedziałem, odruchowo blednąc. - Bądźcie cicho. Nie może się dowiedzieć, że tu jestem. - Przeciągnąłem palcem po ekranie, co zezwoliło mi na odebranie przychodzącego połączenia. - Cześć tato.
- Powiesz mi gdzie jesteś, czy wolisz, abym wysłał tam swoich ludzi? - Harvey warknął do słuchawki, nie mając zamiaru udawać spokojnego baranka.
- Będę za godzinę w domu. - Próbowałem zmniejszyć jego gniew.
- Do domu? - Parsknął śmiechem. - Do pracy Max! Jesteśmy w dupę z trzema klientami, bo tobie nie chciało się przyjść do firmy! - Robił mi wyrzuty, przez które nie czułem się zbyt komfortowo. Kiwając na to głową, w lekkim zakłopotaniu przygryzłem dolną wargę ust. Nigdy nie chciałem zawieść swojego rodzica, ale czasami i ja musiałem coś odwalić, żeby odreagować monotonne dni.
- Będę za dziesięć minut. - Rozłączyłem się, a następnie spojrzałem na wszystkich obecnych w lokalu ludzi. - Muszę jechać do pracy. Są wkurzeni, więc jeśli to przeżyję to będę miał farta. - Westchnąłem, drapiąc się po karku.
- Jak umrzesz rekwiruję ci dom. - von Lothringen klasnęła w dłonie, szykując sobie plany na przyszłość. Przewracając na to oczami, zerknąłem ze współczuciem na Marię, która w obecnej chwili wyjadała z pudełka ostatnie frytki.
- Jeśli Charles nie zasiedli go jako pierwszy. - Stwierdziłem, przechodząc przez próg studia. - Odbiorę cię później Mercedesie.



Merci?

Od Auguste cd Maximiliana i Mercedes

- Byliśmy na tej samej imprezie, w tym samym klubie i tym samym czasie. - Wzruszyłam ramionami. - Potem się przyczepił i ups. Symbioza, czy coś.
- Symbioza… ciekawe. - Kobieta popatrzyła w stronę kas. - Jesteś pewna, że zjemy osiem Happy Mealów?
- Dwa możemy zanieść Arrowowi na przerwę obiadową. - Oparłam się o stolik. - Będzie, że jestem dobrym pracodawcą.
- Na to wychodzi. - Kobieta lekko uniosła kącik ust.
- Dziewczyny, niech ktoś mi pomoże! - Archie zamachał rozpaczliwie rękami. No tak. Osiem zestawów.
- Ja dzwonię do Arrowa, a ty pomagasz tej melepecie? - Uniosłam z rozbawieniem brwi.
- Niezły plan. - Pokiwała głową i ruszyła na pomoc blondynkowi, a ja wyciągnęłam telefon.
Po chwili przeszukiwania kontaktów, w końcu znalazłam pana Greena w książce.
- Jesteś może głodny? - Zaczęłam bez zbędnych ceregieli.
- A co, zapraszasz mnie na obiad? - Odparł zaczepnie.
- Nie, potrzebuję wszystkich maskotek, więc zamówiliśmy osiem Happy Mealów. - Uniosłam zadowolona kącik ust. - Nie zjemy tego sami.
- I jak rozumiem, zabawki idą do ciebie? - Zapytał.
- Oczywiste. - Przewróciłam oczami.
- Okej, akurat miałem sobie robić przerwę. - Zaśmiał się. - Czekam.
Bez zbędnych dodatków, rozłączyłam się i podeszłam do Archiego i Marii, by pomóc im nieść nasz obiad do studia.
***
- Iron Man, Kapitan Ameryka, Czarna Wdowa, Clint, Hulk, Thor, Loki i Spider-Man. - Z dumną pacnęłam każdą z zabawek w głowę. - Pluszowe! Miękkie!
- Czy ty nie masz w domu Tsum Tsuma Iron Mana? - Arrow właśnie pochłaniał ostatnią frytkę.
- No i co z tego. - Popatrzyłam na moje zdobycze, wkładając do ust ostatni kawałek kurczaka. - Potrzebuje na nie półki. Arrow, przyjdziesz do mnie i ją zamontujesz?
- Czy to propozycja nie do odrzucenia? - Chłopak zabawnie poruszył brwiami.
- Stąpasz po cienkiej linii Green. - Pogroziłam mu palcem, aż Munin zamachał skrzydłami. - Archie, ty jeszcze żyjesz?
- Chyba nie. - Blondyn zasłonił usta ręką. - Ta cola… za dużo coli…
- Ja bym winiła te dziwnie wyglądające jabłka, które postanowiłeś zjeść, ale jak kto woli. - Maria wzruszyła ramionami. - Twoje życie, twoja decyzja.
- Ale moja łazienka, więc nie zrzygaj się. Ładnie proszę. - Pociągnęłam ostatni łyk coli i usadziłam małego boga chaosu na swoim udzie. - Loki, dla ciebie zastanowiłabym się, czy zakochanie nie jest fajne.
- Proszę, proszę, jakie radykalne stwierdzenia panno Auguste Maxence von Lothringen! - Archie wskazał na mnie palcem. - Jest ktoś, kogo lubisz.
- Ta, nordycki bóg chaosu i kłamstwa, który - jeśli wierzysz w ich mity - wisi sobie gdzieś owinięty wnętrznościami swojego syna, a jego żona trzyma miskę, coby jad mu na twarz nie kapał. Nie licząc tego, że jest rudy. - Odginałam powoli kolejne palce.
- Czekaj, czekaj, czekaj. - Maria pomachała mi rękami przed nosem. - Auguste Maxence von co?
- Lothringen. - Westchnęłam. - Bardziej znacie to nazwisko, jako Lotaryng.
- Znam skądś to nazwisko… - Zamyśliła się kobieta.
- Linia cesarska na Węgrzech i nie tylko. - Podsunął Archie, ciągle umierając na ból brzucha. - To nie bez powodu jest Cesarzowa.
- Zamknij się Hardcastle. - Wystawiłam mu język. - Taka ze mnie cesarzowa, jak z ciebie baletnica!
- Nie wiem, nigdy nie próbowałem tańczyć w balecie, w przeciwieństwie do ciebie chyba. - Zaśmiał się i od razu tego pożałował. - Ugh, ostatni raz jem w tym pieprzonym fast foodzie.
- Przypomnę ci, jak znowu będziesz jęczał, że idziemy na Nuggetsy. - Uśmiechnęłam się diabolicznie.
- Nuggetsy to nie osiem Happy Meali! - Próbował się podnieść.
- Ups? - Zaśmiałam się.



Max?

środa, 21 sierpnia 2019

Od Michaela do Anastazji

Cóż sama rozmowa z człowiekiem innym niż znajomi z klatek, było już niezłym sukcesem. Chociaż nie sprawiało mi takiej wielkiej radości odzywanie się, to jednak miłą odmianą było się do kogoś odezwać, nawet jeśli to był ktoś nieznajomy, a wspólny kontakt był wręcz znikomy, a kolejne spotkanie mogło się nawet w ogóle w przyszłości nie zdarzyć w takim mieście jak Nowy York. Nie spotkał się przynajmniej z osobą namolną, których naprawdę nie trawił zwłaszcza, gdy są to widzowie jego walk i spotkają go na mieście zwykle chcą spróbować pogadać, ale ważna zasada "Nie gadaj z ludźmi z podziemi". Dzisiaj już najważniejsze była chwila relaksu z grania na gitarze, a nie ciągłym spędzaniu czasu z psami, które potrafiły doprowadzić czasem do białej gorączki, ale nie narzekam, bo kocham te psiaki jak bym wychował od szczeniaka. Moje rozmyślanie trochę się ukróciło, gdy odezwała się w sprawie Marty'ego Robbinsa. Coś mi mówiło, ale tak dawno już nie słuchałem jakiejkolwiek muzyki oprócz "Cult To Follow", ale gdy ta na czekała na odpowiedź olśniło mnie. Delikatnie uśmiechnąłem chociaż z trudem, by wyglądać na milszego, nie lubię się uśmiechać od pewnego czasu prawie w ogóle tego nie robię i po tym spotkaniu na pewno się nie uśmiechnę, bo aż przyprawia mnie to o ból policzków. 
- Nie tym razem, ale jeśli trafisz na mnie, gdy będę miał ze sobą inną gitarę to może zagram coś na życzenie – próbowałem się uśmiechnąć trochę szerzej, ale szybko uspokoiłem się ponownie wracając do poprzedniej miny, czyli bardziej opanowanej. Dziewczyna sporo się uśmiechała, ciekawe dlaczego, możliwe, że taki typ człowieka, ale nie będę się jakoś nad tym wiecznie zastanawiać. Pokiwałem głową słysząc jej imię Anastazja, przynajmniej się przywitała i chyba należałoby zrobić to samo. Wyciągnąłem dłoń w jej kierunku próbując powiedzieć dość wyraźnie swoje imię 
- Michael -dziewczyna zareagowała jakbym ją wyrwał z jakiś myśli i nie wiele myśląc chwyciła moją dłoń delikatnie ją potrząsając 
- Miło poznać - powiedzieliśmy w tym samym momencie, co tylko prychnąłem delikatnie rozbawiony. Zawsze śmieszyło mnie to, gdy ktoś mówił w tym samym momencie, a jeszcze bardziej gdy jedną z tych osób byłem ja sam. Kiedyś dość często zdarzało mi się to z moją sympatią czy najlepszym przyjacielem, ale dawno te czasy minęły. Pokręciłem delikatnie głową, przeczesując dłonią swoje włosy
- Umiesz grać co nie? - zapytałem i machnąłem, by podeszła bliżej wzmacniacza. Ta tylko pokiwała głową, więc podałem jej swoją gitarę, chociaż na chwilę się zamachałem. Bardzo dbałem o rzeczy i próbowałem, by się nie zniszczyły, jak już to zakurzyły - Więc zagraj coś - usiadłem na murku czekając na jej występ.
(Anastazja?)

wtorek, 20 sierpnia 2019

Od Leroya

Kółka walizki grzechoczą na krzywym chodniku, ale trudno przewidzieć jakąkolwiek dziurę, bo lampy ledwo co oświetlają ulicę, a co dopiero cienką linię deptaka obok. Znajdź sobie Ubera, mówiła Sofia, będzie taniej niż taksówka. Tak, gdyby mój kierowca nie był oddalony o jakieś pół godziny od lotniska i z jakiegoś powodu nie wyglądało na to, by się do lotniska zbliżał. Z jakiegoś powodu.
Czemu wokół jednego z największych lotnisk na świecie są tak dziurawe chodniki?
– Szlag – podnoszę przewróconą walizkę. Rączka ani materiał nie ucierpiały (nie to, żeby wyglądały jakby były w dobrym stanie wcześniej, ale przynajmniej nic nie wygląda gorzej), chociaż jedno z kółek chybocze się niebezpiecznie. Świetnie, jeszcze tego mi brakowało, żeby walizka się rozwaliła. 
Sprawdzam zegarek. Dziesiąta trzydzieści w nocy, prawie równa. Czuję, jak oczy same mi się zamykają. No ale kiedyś trzeba było odwiedzić rodzinę, szczególnie gdy zorganizowali wielką imprezę rodzinną łączącą wszystkie urodziny, śluby i pogrzeby, które ominęły mnie przez ostatnie dwa lata, gdy nie było mnie w Genewie. Trzynaście godzin podróży, wraz z przesiadką i czekaniem na opóźniony lot w Londynie, o niczym nie marzę bardziej, niż o powrocie do mieszkania i rzuceniu się na łóżko. A ten cholerny Uber nie jest ani trochę blisko okolic lotniska.
Nie, spacer nie był dobrym pomysłem. Świeże powietrze jakiś cudem jeszcze bardziej miesza mi w głowie niż to klimatyzowane w hali przylotów. Odwracam się na pięcie, ale zdecydowanie zbyt szybko dla zmęczonej życiem walizki, która znowu upada. Tym razem chyboczące się kółko odpada całkowicie, sunąc po wyboistym chodniku z cichym gruchotem. Świetnie.
Wracam na lotnisko, pół nosząc, pół ciągnąc feralną walizkę. Hala jest dziwnie opustoszała (jak na tak duże miejsce, fakt, jest sporo ludzi, ale mogło być tyle więcej), podobnie, jak kiedy ją opuściłem jakieś dwadzieścia minut temu. Jedni pasażerowie kręcą się z walizkami i plecakami, inni przysypiają na krzesłach. Kilka pracowników lotniska pojawia się i znika, robiąc co jakiś czas sztuczny tłum, ze swoimi walkie-talkie i poważnymi minami. Jest dziwnie cicho.
Kasjerka w sklepiku (jednym z trzech otwartych o tej godzinie i w tej hali, bo z jakiegoś powodu na noc wszystko się zamykało) wygląda na równie zmęczoną, co ja, jak nie bardziej. Taksuje spojrzeniem paczkę chipsów, energetyka i paczkę mentoli. Wydaje się młodsza ode mnie, może mieć maksymalnie jakieś dwadzieścia parę lat, z kolczykiem w wardze i tatuażem na dłoni.
– Długa noc – wyrywa mi się, gdy ona recytuje cenę znudzonym głosem. Podnosi brwi, ale nic nie mówi. Wtedy coś przychodzi mi do głowy – Słuchaj, nie znasz się może na Uberze?
Okazuje się, że dziewczyna (Kendall, tak przynajmniej było napisane na plakietce przypiętej do jej koszulki) zna się na Uberze i to dobrze, aczkolwiek każda wiedza o tej aplikacji byłaby przeze mnie uznana za dobrą, bo ja nie wiedziałem kompletnie nic i czułem się jak emeryt, który pierwszy raz dostał telefon z dotykowym ekranem w dłoń.
– To jakiś błąd – mówi po kilku minutach grzebania w moim telefonie, z dziwnie pewnym siebie wyrazem twarzy. Błąd? A co, jak będę musiał za to wszystko zapłacić?, już chcę się jej zapytać, ale ona przerywa, zanim udaje mi się odezwać, odgarniając kruczoczarne włosy na ramię – Nie powinno ci tego naliczyć. Chyba że to jakiś oszust-haker. Usuń apkę, złap taksę i po problemie.
– Dobra, hm, dzięki – zabieram telefon z jej dłoni – Jestem bardzo wdzięczny.
– Wszystko jedno – Ona wzrusza ramionami i wraca do pracy.
Na szczęście kilka taksówek kręciło się wokół wejścia, więc bez problemu udaje mi się ściągnąć jedną z nich. Kierowca nie mówi nic, oprócz zdawkowych informacji (za co jestem mu dozgonnie wdzięczny, bo wiem, że nie miałbym siły podtrzymywać interesującej rozmowy, nie ważne, jak bardzo bym chciał) dotyczących drogi, jakbym pokonywał ją pierwszy raz, a nie setny. 
Docieram do okolic mieszkania bez problemu, poza tym przed dwunastą w nocy Nowy Jork nie jest zbyt zapchany, tym bardziej w środku tygodnia. Kilka osób kręci się po ciemnych ulicach, chociaż oświetlenie i tak jest tutaj o wiele lepsze, niż tam, przy lotnisku. Mam potrzebę wskoczenia pod kołdrę i spania przez kolejne dwa dni, ale przy szukaniu kluczy w plecaku znajduję, niby zapomnianą paczkę papierosów, no i jak już wylądowała mi pod palcami to żal ją odkładać.
Dym w płucach, ciepłe i słabe światła lamp, powietrze Nowego Jorku, które ma w sobie specyficzny posmak, wszystko to okala mnie, trochę jak ciepły koc, jakby to właśnie był mój powrót do domu, ten dziwny, miejski zapach, znany tylko nowojorczykom, a nie świeża w pamięci Genewa, którą opuściłem kilkanaście godzin temu. Może to zanieczyszczenie, ten niby-swąd-ale-jednak-nie. Jak Deborah z przeciwka zrobi rano swoje donuty, to nimi będzie pachnieć cały Manhattan, może to. Albo spaliny? Może to jest ten posmak Nowego Jorku–
Z zamyślenia wyrywa mnie pchnięcie, przez które tracę równowagę. Po ulicy rozlega się pusty stukot i walizka ląduje na chodniku, na szczęście ja w porę łapię balans i nie lecę za nią na ziemię. Po stukocie słychać jęk, choć na pewno nie wydałem go ja. Ktoś, pochylony za bagażem, trzyma się za nogę i mówi coś pod nosem.
– O cholera, przepraszam – przeskakuję walizkę, próbując złapać osobę za ramię, cokolwiek, by pokazać wsparcie, albo chociaż poczucie winy, w tym samym czasie nie gasząc na tym samym obcym ramieniu swojego dopiero co zapalonego papierosa. Wciskam go między zęby po namyśle, chociaż i tak ostatecznie nie łapię osoby za ramię. Naruszenie prywatności, czy coś – Wszystko okej?
Poturbowany przytakuje, chociaż nic nie mówi. Mam ochotę przeprosić jeszcze raz i nawet biorę oddech, żeby to zrobić, ale przez tego głupiego papierosa między zębami jedynie dostaję ataku kaszlu. Nieznajoma osoba rzuca mi dziwne spojrzenie (z drugiej strony nie dziwię się, zderzenie z walizką w środku nocy musi być niecodzienną sytuacją) wyprostowuje się i po chwili już jej nie ma. No, to nici z integracji z obcym przechodniem o dwunastej w nocy.
Klucze znajduję dość szybko i dziękuje wszystkiemu na górze i dole, że na łóżku nic nie leży i mogę od razu położyć się spać (choć ostatecznie dziękuję głównie sobie, bo gdyby nie sekunda zatrzymania się przed wyjazdem, na pościeli wciąż leżałaby masa rzeczy. Teraz większość z nich leży na podłodze, ale mniejsza z tym, tym zajmę się rano). Ustawiam budzik na ósmą, chociaż robię to bardziej dla zasady, dobrze wiedząc, że i tak go zaśpię.
– Witamy w domu – wzdycham, patrząc na stertę ubrać w rogu i wciąż nieotwartą, zmasakrowaną walizkę wciśniętą obok nich. Trudno, teraz nie mam na to czasu. Zaciskam powieki w nadziei, że ten energetyk z wcześniej nie powstrzyma mnie przed snem.
Budzi mnie dzwonek telefonu. Pierwsze dwa razy ignoruję, ale przy trzecim połączeniu wyciągam na ślepo rękę w stronę szafki przy łóżku (przy okazji zrzucając na podłogę leżące tam dwa puste kubki po herbacie), bo Chryste, jak zdesperowanym można być? Rzucam okiem na ekran. Trzynasta czterdzieści, dzwoni Priya Caldwell.
– Uhm, dzień dobry, szefie – odzywa się po chwili ciszy nieśmiały głos. Przed wyjazdem to jej zostawiłem posadę menadżera (czy czegoś innego, zależy, kto jak woli się nazywać, w każdym razie osoby dowodzącej podczas nieobecności właściciela) i według jej wiadomości, a raczej ich braku (co w tej sytuacji miało same plusy) wszystko szło zgodnie z planem. Klubokawiarnia działała bez szwanku, podobnie wieczorny klub, nie było żadnych braków w dostawach i problemów z gośćmi. Więc czemu teraz mnie wydzwaniała? – Mam nadzieję, że cię nie obudziłam.
– Nie, no co ty – mój głos jest zdecydowanie zbyt ochrypnięty, żebym mógł udawać, jakbym był od dawna na nogach. Słyszę cmoknięcie z drugiej strony połączenia, Priya od razu mnie przejrzała. Trudno – Co tam u ciebie? Jak tam twoja babcia?
– Czyli obudziłam. Babcia dobrze. Ja z resztą też – odchrząkuje, jest jakiś szelest i zamieszanie w tle. Zanim znów się odzywa mija trochę czasu – Wróciłeś już?
– Tak, wczoraj. Znaczy dzisiaj. W nocy – rzucam okiem na sypialnię. Powinienem posprzątać. Przez otwarte drzwi widzę salon i dziwnie pustą ścianę. A tak, Velvet przeniosła się na czas mojego wyjazdu do Jasmine, nawet po jej oponowaniu. Nie będę jej o tym przypominać, dopóki sama tego nie wspomni. Trochę zróżnicowania dobrze zwierzakowi zrobi. No i Josie pewnie jest wniebowzięta.
– Nie chcę ci przeszkadzać, ale – Priya wzdycha, niby ciężko, ale nie słychać w tym westchnięciu irytacji – Mówiłeś, że przyjdziesz dzisiaj do HaZy na dwunastą.
– Szlag – momentalnie podrywa się z łóżka, od razu tego żałując, bo zaczyna kręcić mi się w głowie – daj mi pół godziny, zaraz tam będę.
Cały Manhattan stał w korkach (jak zawsze zresztą, czy słońce, czy zamieć, po Nowym Jorku w ciągu dnia nie dało się ot tak jeździć. Czy sto, dwieście lat temu też tak było? Tylko wtedy na koniach jeździli, to nie– Uważaj, rowerzysta, prawie gO PRZEJECHAŁEŚ–), więc zanim dotarłem do kawiarni, było już po piętnastej.
Nie ma dużego ruchu, ale tylko kilka stolików jest wolne (co prawda tych większych, a przy trzech, może czterech mniejszych siedzą pojedyncze osoby, ale przynajmniej w lokalu są ludzie, a nie świeci pustkami). Z głośników leci cicha, spokojna muzyka, a zza lady wysuwa burza ciemnych loków, gdy tylko zamykam za sobą drzwi. Priya podchodzi do mnie żwawym krokiem.
– Hej – wygląda, jakby chciała się przytulić, przynajmniej tak wyciąga ręce, po czym chowa je za siebie, jakby była niepewna. Choć jest na wyciągnięcie ręki, pozostaję przy kiwnięciu głowy. Za półotwartymi drzwiami dla personelu widzę River i Claude. Machają mi, po czym znikają.
– Widzę, że wszystko stoi – uśmiecham się w jej stronę, a ona parska pod nosem, bawiąc się pierścionkami na jej długich palcach.
– No, à propos tego... – odwraca wzrok, zagryza wargę. O, coś jest nie tak – Jaden i Tanya wzięli urlop. Kyle jest chora, Dakota musiał wyjechać, jakaś rodzinna sprawa. Mówiąc wprost, mamy za mało ludzi dzisiaj. Nie wyrabiamy się.
Coś spada na ziemię, brzmi jak talerz. Priya krzywi się niezmiernie i rzucając przepraszające spojrzenie w moją stronę, ucieka za ladę.
– Zajmij się kuchnią, ja stanę przy kasie – rzucam jej, gdy stoi w drzwiach. Wydaje się zdziwiona, ale co miałem zrobić? Usiąść w biurze i nie pomóc, jeżeli tego potrzebują?
Udaje mi się obsłużyć może cztery osoby, kiedy wibrowanie telefonu w kieszeni staje się być nie do wytrzymania. Odsuwam się w celu sprawdzenia, kto się do mnie tak dobija, by zostać zbombardowanym kilkunastoma powiadomieniami. Jedno z nich rzuca mi się w twarz. Pobrano sto dolarów z konta. Zaraz, co?
Wtedy przypomina mi się sytuacja z wczoraj, Uber i słowa kasjerki z lotniska. Nie powinno ci tego zaliczyć, powiedziała, a i tak ktoś postanowił włamać mi się na konto i zabrać stówę. Tylko czemu tylko tyle? Czemu teraz?
– Przepraszam? – głos zza kasy przerywa mój potok myśli. No tak, teraz i tak nic nie zrobię, muszę obsłużyć tych ludzi. Głos już brzmi na poirytowany, a co dopiero, gdybym teraz miał zniknąć. Negatywne oceny to coś, czego potrzebujemy najmniej.
– Tak, zaraz – macham w stronę kasy i słyszę westchnięcie. Szybko blokuję konto w banku i gdy tylko mam pewność, że nikt już nie rzuci się na moje oszczędności, podnoszę głowę – Ciekawostka na dziś - nie ufaj Uberowi. Co mogę–
No proszę, stoję twarzą w twarz z tą samą osobą, która potknęła się o moją walizkę w nocy. Nieznajomy robi dziwną minę, jakby mnie rozpoznał. Uśmiecham się szerzej, próbując wyglądać na przyjaznego. 
– Ha, dzień dobry. Co za zbieg okoliczności, nie? – Osoba nic nie mówi, więc wracam do formułki kasjera i poważniejszej miny, no i przestaję opierać się łokciem o ladę – No, hm, nieważne. Co podać?




Ktoś?

niedziela, 18 sierpnia 2019

Od Mercedes cd Auguste i Maximiliana

- Tu jest mi bardzo wygodnie. - Gus oparła się w biurowym fotelu, na którym siedziała, lekko odpychając się stopami od podłogi. - Ale możecie mi coś przynieść.
- Nie ma takiej opcji - oznajmił Archie. - Wstajesz i wychodzimy.
Auguste posłała mu spojrzenie, po którym większość osób zapewne zebrałaby grzecznie swoje rzeczy i jak najszybciej opuściła studio. Tyle, że Max nie należał do tej większości i zamiast wyjść schylił się, podnosząc stojący obok biurkorecepcji plecak i wetknął go w ręce swojej znajomej.
- Arrow, nie puść salonu z dymem - rzucił jeszcze, otwierając drzwi i czekając aż kobieta wstanie. Ta zaś jedynie z irytacją wypuściła powietrze z płuc, by po chwili faktycznie dołączyć do blondyna. Czasem naprawdę nie mam pojęcia jak on to robi.
- Mercedes, nie będziemy na ciebie czekać - zaśmiał się jeszcze, gdy Gus go mijała.
- Idę, idę. - Dogoniłam ich.
- To gdzie idziemy? - Auguste założyła ręce na piersi, wbijając w nas wzrok.
- Przejść się? Zobaczyć co znajdziemy? - Archie wyszczerzył się w niewinnym uśmiechu. - Spieszysz się gdzieś?
- Niektórzy z nas pracują - syknęła. - Wiesz, przychodzą do pracy, żeby zarabiać pieniądze.
- W takim razie może pójdziemy gdzieś blisko? - zasugerowałam. - Kawałek stąd powinien być McDonald.
- Niech będzie. - Kobieta przewróciłą oczami.
****
Stanęłam obok szatynki, która wpatrywała się w gablotkę przeznaczoną na zabawki dodawane do zestawów dla dzieci.
- Nie żartowałaś, prawda? - upewniłam się, widząc jej skupioną minę.
- Nigdy nie żartuję, gdy w grę wchodzi pluszowy Iron Man - oznajmiła. - Chcecie oddać mi Lokiego i Czarną Wdowę. 
- Pójdę zamówić - westchnął Archie, jednak zanim zdążył się ruszyć, Gus znów się odezwała.
- Zaczekaj. - Zmrużyła oczy. - Jednak chcę wszystkie.
- Okej, okej. - Blondyn podszedł do kasy.
Auguste odwróciła się do mnie, teraz będąc w zdecydowanie lepszym nastroju niż przed wejściem do restauracji.
- To skąd znasz Maxa? - spytała, opierając się o ścianę.
- Byliśmy w tym samym czasie na wycieczce w Meksyku. - Zrobiłam dwa kroki wstecz, by umożliwić dojście do gabloty ojcu z dzieckiem. - Można powiedzieć, że mieliśmy małą sprzeczkę. A ty? - Spojrzałam w kierunku szatynki z zainteresowaniem. 


Gus?

Od Maximiliana cd. Mercedes i Auguste

- Odświeżamy jelenia. Na razie nie chce robić innych tatuaży. - Westchnąłem, podciągając rękaw swojej białej koszuli, aby móc ujrzeć podstarzałe dzieło Gus. Chociaż rogacz prezentował się imponująco, to miał już swoje pięć lat, przez co zaczął przeraźliwie blednąć.
- Spodziewałam się czegoś kreatywniejszego. - Zajęła się wymianą igły, która jeszcze nie tak dawno wbijała się w bok zadowolonej Marii.
- Kreatywniej już było. - Mruknąłem, wracając myślami do swojego miejsca pracy. Zapewne będę miał wpierdziel za opuszczony dzień pracujący, ale kto by się przejmował takimi pierdołami? Pracowałem, gdzie pracowałem, a jeden dzień nieobecności raczej nie powali firmy na kolana.
- Nie marudź. - Rzekła Cesarzowa, pochylając się nad moją ręką. - Znieczulenie? 
- Chciałabyś. Czemu ciągle o to pytasz? - Usłyszałem cichy warkot maszynki, która po chwili zanurzyła się w moim przedramieniu. Nie odczuwając ogromnego dyskomfortu, zerknąłem w stronę ubranej już Cortezy. Eh, zdecydowanie lepiej wyglądała w samym staniku.
- Bo liczę, że się kiedyś zgodzisz. Bądź cicho i się nie ruszaj. - Zarządziła, skupiając się na swojej robocie. Nie chcąc jej denerwować, postanowiłem zachować magiczne milczenie, ułatwiające pracę nie jednemu artyście.

*****
Po skończonym zabiegu odczułem lekki głód. Cóż, przygotowane przeze mnie śniadanie nie było jakieś rewelacyjne, dlatego nic dziwnego, iż starczyło to mojemu żołądkowi jedynie na kilka godzin. Mając ochotę na dobry posiłek, spojrzałem wymownie na Merci, która skinęła na to jedynie głową.
- Idziemy na obiad. - Stwierdziłem, opierając się o blat drewnianego biurka. - A ty idziesz z nami. Nie możesz siedzieć ciągle w studiu. - Zwróciłem się do Gus, która raczej nie była chętna wychodzić do innych ludzi. 


Merciiiii? :3 

Od Auguste do Maximiliana i Mercedes

Rzadko kiedy moje klientki nie chciały znieczulenia. Co prawda, małe z reguły go nie wymagały, ale tego konkretnego nie nazwałabym “małym”. Ale to jej wybór. Sama skupiłam się na pracy, chociaż Archie, jak miał w zwyczaju, zaczął coś mówić. Starałam się go ignorować, z resztą jak zawsze. Prawdopodobnie sam sobie odpowiadał. O ile skóra, którą tatuowałam się nie ruszała, nie miałam obiekcji. A to konkretne się nie ruszało, więc byłam bardziej niż zadowolona.
- Gus?! - Coś dotknęło mojego ramienia i gdyby nie to, że akurat igła nie dotykała skóry Mercedes, byłby problem.
- Nie! Dotykać! - Zagroziłam maszynką przed twarzą Archie’ego. - Bo inaczej wsadzę ci tą igłę w dupę! I mi za nią zapłacisz!
- Spokojnie, Gus! - Uniósł ręce. - Pytałem, czy chcesz tęczową, pluszową alpakę do salonu?
- Czy ten salon wygląda jakby potrzebował tęczowej lamy? - Uniosłam brwi.
- Pytam o alpakę, a nie lamę. - Archie założył ręce.
- To teraz rozejrzyj się po salonie i mi odpowiedz. - Nachyliłam się, by wrócić do tatuażu. - Nie uznaję innej odpowiedzi niż nie.
- Nie lubię cię von Lothringen! - Założył ręce.
- Lepiej dla mnie, nie uważasz? - Uniosłam brwi i wróciłam do tatuażu.
Co prawda podobno czerń pasowała do wszystkiego, ale nie bez powodu zakład nazywał się Helheim. Czy w Helheimie byly tęczowe lamy, czy tam alpaki? Odpowiedź brzmiała: nie. Myślę, że Hel, lub Hella nie gustowała w żywych, pluszowych i tęczowych maskotkach. Pokręciłam głową i powoli zaczęłam kończyć tatuaż.

***
- Chociaż jeden tatuaż masz zrobiony tak, jak powinien być. - Zakleiłam tatuaż specjalną formą. - Formułkę mam powtórzyć, czy Archie ci pomoże?
- Damy radę. - Wstała i podeszła do lustra.
- Jesteś pewna, że nie chcesz, żebym ci tego nie poprawiła? - Uniosłam brwi. - Archie potwierdzi, że dam radę.
- Nie. - Pokręciła głową. - Na pewno.
- Okej. - Uniosłam ręce w czarnych rękawiczkach. - Archer teraz, czy jutro, czy kiedy?
- Jak uważasz panno Auguste. - Zaśmiał się.
- Jeszcze jeden raz i kolejny tatuaż uniemożliwi ci rozmnażanie i czerpanie przyjemności z doznań damsko-męskich. - Pogroziłam mu igłą.
- Gus? - Arrow popatrzył na mnie. - Pani Leighton chce dzisiaj wejść na małą poprawkę.
- Jak małą? - Uniosłam brwi.
- Podobno kilka linii? - Popatrzył na mnie.
- Zapisz ją na jutro na szesnastą, w jej przypadku na paru liniach się nie skończy, a ja chcę dzisiaj mieć życie. - Oparłam się o blat. - Załatwisz to?
- A czy punkt w mojej umowie: dodatek za wytrzymanie narzekania klienta jest aktualny? - Zaśmiał się.
- I za to cię lubię. - Puściłam mu oczko. - No dobra panie prezesie, co dalej?


Maximilian?

piątek, 16 sierpnia 2019

Od Anastazji CD Michaelax

Przechadzałam się ulicą, nucąc sobie jedną z rosyjskich piosenek ludowych. Tu, w Nowym Jorku nikt nie zorientował się, że jestem przyjezdna, dopóki nie usłyszał, jak się nazywam. Uwielbiałam uczyć się innych języków i miałam do tego pewien talent, szczególnie do podłapywania akcentów. Jedyną do tej pory napotkaną przeze mnie barierą był niemiecki. Pamiętałam z niego tylko jedno słowo. 
Poprawiałam lekką spódnicę w romby khaki, gdy usłyszałam znajome mi dźwięki. Gitara elektryczna, gdzieś za rogiem. Przypomniała mi, że tego dnia miałyśmy z dziewczynami przygrywać w jakimś pubie, bo ciężko nazwać klubem niewielkie miejsce w stylu western czy country, które znalazła Wera. Nie spieszyło mi się jeszcze, więc poszłam w miejsce, z którego dochodziły dźwięki gitary i zobaczyłam młodego chłopaka, grającego jakąś piosenkę. Wyciągnęłam z kieszeni spódnicy kilka dolarów i wrzuciłam do futerału. Przeszłam kilka kroków, ale zatrzymał mnie melodyjny głos.
– Przepraszam, ale weź pieniądze - krzyknął do mnie chłopak, szybko podchodząc. Przyjęłam banknoty z powrotem. 
– To dlaczego grasz na ulicy, jak nie dla zarabiania pieniędzy? - zapytałam. Do tej pory nie spotkałam się z takim "oporem", a i zawsze lubiłam w pewien sposób docenić umiejętności muzyka. 
– Tak dla przyjemności w sumie, powracanie do starych nawyków czy coś takiego - powiedział, wzruszając ramionami.
– Rozumiem.
Uśmiechnęłam się pod nosem, odwracając wzrok od rudowłosego. Nie ruszył się z miejsca, choć sprawiał wrażenie, że dziwnie mu było rozmawiać z obcą osobą. A może po prostu z człowiekiem? Cóż, ja miałam czasem fazy siedzenia w samotności i nawijania tylko do Boo, bo Minerwa sama do mnie "mówiła" . Rzadko rozmawiałam z nieznajomymi, z którymi nie spotkałam się przy barowej ladzie i nieco się spięłam. Mój wzrok powędrował na gitarę elektryczną. Przypominała mi jedną z tych od Gibsona, czyli niezły towar.
– Marty'ego Robbinsa raczej na tym nie zagrasz, co? – zaśmiałam się cicho. Lubiłam różną muzykę, a tego pana fanką byłam od dłuższego czasu. Anna miała różne gitary, pamiętam minę jednego taksówkarza, który pakował je wszystkie do bagażnika - na jednym z jej banjo umiałam zagrać parę piosenek Robbinsa. 
– Nie tym razem – chłopak uśmiechnął się lekko. Nie oczekiwałam, że słyszał jakąś jego piosenkę i byłabym nieźle zaskoczona, gdyby naprawdę wiedział, o czym mówię. – Ale jeśli trafisz na mnie, gdy będę miał ze sobą inną gitarę to może zagram coś na życzenie – ten uśmiech był nieco szerszy. 
– Zapamiętam ci to – uniosłam lekko brwi i kącik ust. – Anastazja jestem, tak żebyś mógł później zweryfikować czy coś – zażartowałam. Naprawdę się zastanawiałam, dlaczego aż tak często się uśmiecham i czasem można ze mną pożartować. Nawet na wyrost. A śmiejący się Kurt Cobain? Zastanawiające, nieprawdaż?
– Michael – wyciągnął do mnie rękę, ściągając mnie tym na ziemię.

(Michael?)

czwartek, 15 sierpnia 2019

Od Zoe

Przez sen przedarł się do mnie dźwięk budzika oznajmiając wczesną porę dnia. Jak na zawołanie po chwili czułam jak dwie puszyste kulki depczą po łóżku a następnie zaczynają lizać mnie po twarzy i ręce. Otworzyłam oczy i roześmiałam się lekko patrząc na Ace'a i Ruby. 
- Dzień dobry kochani, co powiecie na śniadanie a następnie spacer?
Ruby od razu się ożywiła i niezdarnie zeszła z łóżka, a Ace, cóż on woli sobie poleżeć. Wstałam z wygodnego mebla i skierowałam się do kuchni by napełnić miski dla psiaków Jedzeniem i świeżą wodą. W ciągu kolejnych 15 minut obskoczyłam łazienkę i byłam prawie gotowa do wyjścia. Ruszyłam w stronę drzwi wejściowych i zanim przez nie przeszłam założyłam swoje różowe trampki jak i przypielam smycze do obroży najedzonych szczeniąt. Ruszyliśmy do pobliskiego małego parku, gdyż porankami nie miałam dużo czasu na dłuższe spacery, trzeba na siebie zarabiać w końcu. Spacer trwał może dwadzieścia minut po czym skierowaliśmy się z powrotem do domu. Tam zjadłam szybkie śniadanie i zabrałam kubek termiczny z herbatą przygotowany przez moją matkę. Zawsze rano zostawiała mi herbatę, a Vistorie'i śniadanie do szkoły. Kochamy ją ale widzimy jak bardzo jest przepracowana. Niestety nie możemy za dużo zrobić. Założyłam torbę na ramię i wyszłam zostawiając dom w rękach zwierząt i śpiącej jeszcze siostry. Wsiadłam do samochodu i pojechałam okrężną droga do pracy, o tej porze zawsze są korki na mieście, w sumie zawsze są. Dotarłam w końcu do kwiaciarni. Weszłam do środka i odłożyłam swoje rzeczy na zaplecze po czym wzięłam się za ustawianie wszystkiego w środku. Po kilkunastu minutach pojawiła się reszta pracowników i od razu wzięli się do roboty. Odsłonili okna i wystawili parę kwiatów na zewnątrz na parapety okien i chodnik. Podeszłam do drzwi i odwróciłam kartkę z napisem "Zamknięte" na "Otwarte". Oficjalnie rozpoczęły się godziny pracy. Niektórzy poszli na zaplecze napić się porannej kawy, a reszta, w tym ja, przygotowywała zamówienia na dzisiaj jak i następne dni, a nawet tygodnie. Po godzinie przybyli pierwsi klienci, których szybko obsłużyłam. Tak czas zleciał aż do końca mojej zmiany po czym zanim wróciłam do domu pojechałam zrobić zakupy, dzisiaj moja kolej przygotować obiad. Zaparkowałam na sporym parkingu i ruszyłam do wnętrza supermarketu biorąc po drodze koszyk. Przechodziłam z alejki do alejki szukając odpowiednich produktów, gdy nagle na zakręcie ktoś na mnie wpadł przez co upuściłam trzymaną przeze mnie paczkę makaronu, którą miałam włożyć do koszyka. 
- Ah przepraszam.
Wiem, że to nie ja na kogoś wpadłam ale nie mogłam się powstrzymać od przeproszenia. Schylilam się po opakowanie, ale wtedy zderzyłam się ponownie z tą osobą. Najwidoczniej chcieliśmy zrobić to samo. Wyprostowałam się i pomasowałam głowę.
- Jejku, naprawdę bardzo przepraszam nie chciałam..

(Tajemnicza osobo?)

Od Jodissela CD Erica

Rano obudziłem się około godziny piątej. Słońce już powoli przebijało się przez rolety w moim oknie, które zajmowało całą ścianę, więc musiałem zasłonić swoje wrażliwe na światło oczy poduszką. Dobrych kilkanaście minut siedziałem rozczochrany w pościeli, starając się zorientować, gdzie jestem, dlaczego i w ogóle KIM jestem. O dziwo nic mnie nie bolało, choć czułem tępy ucisk w lewym przedramieniu wciąż poznaczonym siniakami. Krew jeszcze nie do końca się wchłonęła, ale i tak nie zamierzałem zmieniać swoich przyzwyczajeń w związku z ubiorem koszul z długimi rękawami nawet podczas lata, także nie musiałem się tym martwić. A może raczej po prostu mi się nie chciało.
Pół godziny później stałem już przed lustrem zajmującym całe jedno skrzydło mojej szafy, usiłując przekonać samego siebie, że zwrócenie jedynego posiłku, jaki wmusiłem w siebie od ostatnich 24 godzin, jest złym pomysłem. Ostatecznie udało mi się pokonać mdłości i poprawić swój strój należycie. Przez myśl mi przeszło, że dokładnie tak samo wygląda praktycznie każdy mój poranek — nic dodać, nic ująć.
Przez moment zastanawiałem się, czy wziąć krawat, ale zrezygnowałem, ani nie czując się na siłach, aby się z nim użerać, ani nie będąc przekonanym, czy nie wyglądałbym zbyt formalnie. Bądź co bądź, byłem z Erikiem prawdopodobnie w tym samym wieku, wyśmiałby mnie chyba, jakbym się ubrał jak na galę. Zabrałem zatem ze sobą moją nieodłączną torbę, pamiętając o notatniku spod stolika do kawy, po czym wyszedłem z mieszkania, starannie zamykając za sobą drzwi na klucz. Drogę do pracy pokonałem na autopilocie, nie zastanawiając się nawet, jak się tam znalazłem, dopóki nie stanęła przede mną Gina z wielkim kubkiem kawy, który następnie wcisnęła mi w dłonie.
- Znowu na piechotę, co? - zapytała, unosząc brwi.
Powąchałem mechanicznie podarowaną mi kawę, po czym skrzywiłem się, gdy dotarło do mnie, że jest parzona. Zerknąłem w głąb kubka. Ciecz w środku była prawie wrząca, czarna jak smoła i wydawała się równie gęsta, dlatego też otrząsnąłem się i spojrzałem na Ginę.
- Najwyraźniej. Nie opłacało się jechać, bo później idę do tej kawiarni niedaleko. Mam spotkanie.
Ostatnie zdanie wyraźnie zelektryzowało rudowłosą. Poprawiła okulary, ujęła mnie pod ramię, po czym ruszyła w sobie tylko wiadomym kierunku, ciągnąc mnie za sobą.
- Spotkanie?
- Tak. - mruknąłem tylko krótko, w biegu zostawiając kubek z kawą na biurku pokazującej mi uniesionego kciuka Jeanette, a chwilę później Gina wepchnęła mnie do mojego własnego biura. Na moim krześle, gapiąc się w mój monitor, podżerając moje biurowe płatki i trzymając nogi na moim biurku — siedział Jeal. Uśmiechnął się na mój widok, przełknął kolejną garść płatków i łaskawie zdjął nogi z blatu.
- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę.
Jakoś nie podzielałem jego hurraoptymizmu, więc tylko założyłem ręce na piersi, czekając. Najwyraźniej Jeal miał mi coś do powiedzenia, ale zanim zdążył choćby otworzyć usta, wcięła się Gina.
- Zostaw swoje żale, czy cokolwiek nie chciałeś mu tam powiedzieć, na później, bo ja mam lepsze rewelacje. Jodi ma jakieś spotkanie w kawiarni!
- Ja tu stoję, wiesz? - mruknąłem żałośnie do siebie, ale ku zdziwieniu rudowłosej, mój przyjaciel nie podłapał jej entuzjazmu.
- Tak, wiem. Spokojnie, nie ekscytuj się tak, on jest dalej tak samo aspołeczny, jak był, po prostu teraz pracuje nie z nami, tylko obok nas. - Jeal przewrócił oczami, patrząc na mnie z góry nawet pomimo tego, że on siedział, a ja stałem.
- Czyli to tylko jakiś klient? - Gina wyraźnie się zawiodła. - Ueee, w takim wypadku nie jest to ciekawe.
Odwróciła się na pięcie, aby wyjść i zająć się ponownie swoją pracą — lub parzeniem niemożliwej do wypicia kawy — ale ją zatrzymałem.
- Obiecuję ci, że będzie to ciekawsze. Wiem, że to nie żaden duży projekt, po prostu zgłosił się do mnie młody chłopak z prośbą o pomoc, a — jak już mówiłem Jealowi — skoro nie pozwalacie mi pracować w mojej własnej firmie, bo "jest zbyt gorąco", to łaski bez, będę pracował tak, jak mi się podoba. - wbiłem w nią wzrok, ale nic nie mówiła, więc żachnąłem się. - Daj spokój, przyda mi się trochę praktyki, wariuję bez pracy, a tak to się przynajmniej czymś zajmę. Dobrze mi to zrobi. Przecież nie będę się przemęczał.
Gina wciąż się nie odzywała, kalkulując coś w myślach, więc zerknąłem na Jeala, szukając poparcia. Mlasnął co prawda z niezadowoleniem, ale po chwili wzruszył ramionami i ponownie zajął się płatkami.
- Dopóki będziesz dawał znać, czy wszystko jest w porządku, no i zawsze wtedy, gdy tak nie będzie, to dla mnie bomba. Przynajmniej nie będziesz się tu plątał bez sensu. - Wiedziałem, że już po stokroć wolałby, żebym plątał mu się pod nogami, niż żeby coś mi się stało, gdy jego nie będzie w pobliżu, ale nie zamierzałem się kłócić, bo jeszcze mógł zmienić zdanie. Nikt jednak nie wspominał o zaniechaniu negocjacji.
- Ale tylko SMS-y. Nie będę przecież dzwonił co pięć minut, szczególnie podczas spotkania. A wieczorem mogę być zajęty. - skłamałem szybko, doskonale wiedząc, że będę się tylko nudził sam w domu, ale nie miałem ochoty być znów dla odmiany dręczony ciągłymi telefonami moich przyjaciół, więc już wolałem nudę. Przynajmniej będę miał spokój. Na szczęście Jeal przełknął moje kłamstwo bez jednego mrugnięcia. Na pewno i tak mi nie uwierzył, ale chyba sam pojął, że nieco zbyt mocno mnie osacza razem z resztą i musi dać mi trochę luzu, bo wkrótce z czystej przekory bym im się urwał.
- Tak czy inaczej... - zwróciłem się ponownie do Giny po dłuższej chwili mierzenia się z Jealem wzrokiem; to ja przegrałem. - Chciałem z tobą porozmawiać jeszcze wczoraj, ale było już późno. Jaka byłaby szansa na zarezerwowanie studia fotograficznego w ciągu najbliższych trzech-czterech dni?
Rudowłosa uniosła brew z tak bazyliszkowym spojrzeniem, że aż poczułem się jak uczeń proszący nauczyciela o odrobienie za niego jego pracy domowej.
- A po co ci studio...?
- A jak myślisz, po co mogłoby mi być potrzebne studio...?
Kolejne kilka minut mierzenia się wzrokiem. Miałem ochotę uciec przez okno, ale wytrzymałem. W końcu to czwarte piętro.
- Zobaczę, co da się zrobić. Dam ci znać jeszcze dzisiaj. Ale jeśli w najbliższym czasie nie powiesz mi dokładnie, ze wszystkimi szczegółami, na jaką robotę się tak właściwie zgodziłeś, sabotuję tabelki Jane.
- Jeal ci może powiedzieć. - wymamrotałem, ale zdrajca tylko się zaśmiał.
- Tak, ale co to byłaby za zabawa. Ja wiem tylko, jak tak właściwie doszło do tego, że przyjąłeś to zlecenie, ale Gina chciałaby wiedzieć wszystko, łącznie z efektem końcowym. Poczeka, to się dowie.
Gina pokazała Jealowi wiadomy palec i wyszła.
Zerknąłem na przyjaciela niepewnie.
- A ty tak właściwie czegoś ode mnie chciałeś czy tak sobie, po prostu, zaanektowałeś moje biuro?
- Chciałem cię poinformować, że bierzesz urlop do końca tego tygodnia. - iście wężowy uśmiech pojawił się na twarzy blondyna, podczas gdy ja wpatrywałem się w niego, nie wiedząc, czy to żart, czy właśnie powinienem kogoś zwolnić.
- ...dobrze się czujesz?
Nie odzywałem się, więc Jeal na moment się zaniepokoił, ale musiał zobaczyć wściekłość w moich oczach, bo wstał, złapał mnie za ramiona i zdecydowanym ruchem zaczął prowadzić mnie do drzwi.
- Nie wściekaj się na mnie, to dla twojego dobra. Właściwie ty powinieneś tu być tylko od podejmowania decyzji, więc nawet mógłbyś pracować zdalnie, odpoczywając w domu czy gdzieś na Hawajach, a tymczasem robisz wszystko to, do czego zatrudniłeś nas. Ale żeby jeszcze tylko to. Pomoc w naprawie komputerów nie należy do twoich obowiązków, Jodi, od tego mamy Randa.
- Zawsze chciałem się tego nauczyć... - wymamrotałem, ale jako iż wciąż byłem w szoku, Jeal z łatwością wypchnął mnie na korytarz.
- Przemęczasz się, nawet jeśli tego nie zauważasz. Dlatego twoje zdrowie się pogorszyło. Nie mówię, że masz leżeć i nic nie robić, ale lepiej będzie, jeśli odpoczniesz kilka dni. Jeśli po tym czasie zrobi ci się lepiej, bez żadnych oporów z naszej strony wrócisz do pracy, zgoda? - Jeal uśmiechnął się do mnie promiennie, a choć nie popierałem jego optymizmu, niechętnie skinąłem głową. Może i miał trochę racji. Nie mnie oceniać. W gruncie rzeczy w szpitalu wmawiali mi to samo, ale miałem to do siebie, że rzadko kiedy udawało im się mnie przekonać. Przystałem jednak na propozycję Jeala, więc nie pozostało mi nic innego, jak tylko ruszyć z powrotem do domu.

***

Kilka wolnych godzin spędziłem w swoim apartamencie, czytając wszystko, co wpadło mi w ręce i okazjonalnie sprawdzając telefon, aby upewnić się, czy Eric nie chce przełożyć spotkania.
O trzynastej z cichym westchnieniem odłożyłem "Inwazję jaszczurów" na stolik do kawy i zerknąłem na powieszony na wieszaku strój.
Piętnaście minut później stałem już gotowy w wejściu, upewniając się, że zabrałem wszystko, czego potrzebowałem.
Za dwadzieścia czternasta siedziałem w tej samej kawiarni co wczoraj, przy tym samym stoliku, międląc w dłoniach serwetkę w oczekiwaniu na Erica. Zamówiłem tylko zieloną herbatę, choć powoli zaczynałem być głodny — ostatecznie mój ostatni posiłek składał się tylko z nieco czerstwego bajgla rano. Wolałem jednak siedzieć głodny, niż później walczyć z mdłościami, więc upiłem tylko kolejny łyk herbaty, czekając.

<Eric?>

środa, 14 sierpnia 2019

Od Michaela

Odkąd wylądowałem na nowojorskim bruku, gdy wróciłem z Kanady, trudno było z jakimkolwiek dorobkiem, by mnie było stać na, chociażby obiad i wtedy przydała się moja stara pasja. Muzyka w sumie rozpoczęła moje dłuższe bytowanie w mieście. Ja, gitara akustyczna i stanie pod jakimś w wielkim wieżowcem, zarabiając pieniądze jak zwykły grajek, od świtu do zmierzchu. Po miesiącach z gitary przerzuciłem się na łażenie po różnych opuszczonych miejscach poza Nowym Yorkiem, by zdobywać pieniądze w mniej legalny sposób. Czasem wracałem do muzyki tak jak dzisiaj, podjechałem samochodem pod wysoki budynek jakiegoś banku, ustawiając mały wzmacniacz i podpinając gitarę tym razem elektryczną. Dawno już nie dotykałem strun, pasja, która myślałem, że będzie ta, w której zabłysnę w karierze, od kilku miesięcy stała zakurzona w szafie z brakiem dostępu do świata zewnętrznego. Przewiesiłem pas gitary przez ramię i zacząłem grać swoje stare utwory, które jeszcze pamiętałem. Nie chciałem nawet grać dla pieniędzy, których po tym wszystkim akurat mi starczyło na najpotrzebniejsze rzeczy i jeszcze oszczędzałem, by pojechać do Nashville, spędzić tam kilka dni, a potem przywieźć swój stary gruchot, który zbudowałem z tatą. Wrócenie do starych śmieci to jedno z moich największych marzeń, obiecanki, że będę tam zawsze, sypnęły się jak domek z kart. Nawet nie zwracałem uwagi, jak do futerału poleciały pierwsze dolary, już minął u mnie ten czas zarabiania na muzyce jako zwykły uliczny grajek. Zanim oczywiście ludzie odchodzili, gdy rzucali mi pieniądze, szybko im je oddawałem, nie chciałem już brać od kogoś pieniędzy z ulicy. Kończyłem właśnie już piosenkę, gdy ponownie ktoś rzucił mi dolary do futerału
- Przepraszam, ale weź pieniądze - krzyknąłem do postaci, szybko podchodząc, oddając rzucone pieniądze prosto do dłoni właściciela
- To dlaczego grasz na ulicy jak nie dla zarabiania pieniędzy? - zapytał, w sumie sam nie wiem, chyba po prostu, żeby zagrać czy coś. Wzruszyłem ramionami
- Tak dla przyjemności w sumie, powracanie do starych nawyków czy coś takiego - powiedziałem. Dziwnie mi było grać już od dawna, też rozmawiać było dziwnie, bo gadanie z psami to nie to samo co z ludźmi, chyba to mogła być pora by wreszcie otworzyć się do ludzi.
(ktoś?)

wtorek, 13 sierpnia 2019

Od Anastazji CD Hero

Siedziałam na stołku przy barze i (w większości) facetach, którzy niecierpliwie pospieszali młodego barmana. Spojrzałam na kieliszek z szotem, moim pierwszym w Nowym Jorku. Podniosłam naczynko i wychyliłam alkohol, nie krzywiąc się. Już wcale się nie krzywiłam, choć nie wiem, czy takie "doświadczenie" jest powodem do dumy. 
– Chyba masz niezły gust, jeśli chodzi o alkohol – zaczepiłam bruneta. Ten wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Więc może jeszcze jednego? Na nasz koszt – nie czekając na moją odpowiedź, barman nalał kolejnego szota i podsunął mi, po czym zajął się innymi klientami. Bywały dni, kiedy sama flirtowałam z facetami, których nigdy później miałam nie zobaczyć. Teraz jednak chciałam się po prostu napić. Nie wyglądałam wyzywająco - to do mnie niepodobne - ale nieraz słyszałam, że czysta elegancja i zakolanówki pod prostą sukienką nie są wiele gorsze. 
Z zamyślenia wyrwał mnie nie kto inny, lecz barman. Podparł się łokciem o blat przede mną. 
– A co taka ładna, młoda dziewczyna robi sama w klubie? – Nonszalancki śmiech nie schodził mu z twarzy. 
– Nie mam zamiaru długo tu zostawać – wlałam w siebie drugiego szota, odstawiając kieliszek ze stukotem. Chłopak uniósł jedną brew z uznaniem. – Jeszcze jednego.
Brunet, nie odwracając się ode mnie, wyciągnął nową butelkę wódki. Mogłam mu się bardziej przyjrzeć. Lubiłam obserwować ludzi, choćby z ciekawości, chociaż popatrzeć na "ładnych chłopców", jak to określałam z moją przyjaciółką Anną, też było miło. A ten przede mną był na pewno z tych "ładnych". 
– Czekaj – wyciągnęłam trzydzieści dolarów i położyłam na ladzie, przysuwając je do barmana. Ten spojrzał na banknoty i sceptycznie zapytał:
– Jesteś pewna? To dosyć tani szot. 
– Jak będę miała dość to włożysz mi resztę do torebki i wyniesiesz na rękach – trochę nie wierzyłam, że powiedziałam to na głos. 
Chłopak zaśmiał się i zabrał pieniądze. 
Po kilku szotach nie musiałam się zmuszać do uśmiechu, facet siedzący z kolegą obok mnie zadeklarował, że mnie odprowadzi do domu, jeśli będę chciała. 
– Ona już ma towarzysza – puścił do mnie oczko z bezczelnym uśmiechem. 
Nie jestem pewna, co do mnie powiedział, bo było już głośno. Jego mina jednak dała mi do zrozumienia, że to było coś, co by mi się nie spodobało, nawet po pijaku. Raczej nie proponował mi "minutki na zapleczu", ale często uwagi, które słyszałam w Rosji, a które miały być komplementem, rewanżowałam liściem w twarz. Nie lubiłam chamstwa i bezczelności, choć po pijaku i tak było mi je łatwiej przyjąć. 
Wstałam, zachwiałam się, złapałam kieliszek, posłałam brunetowi szeroki, kpiący uśmiech i wyszłam z klubu. Nie byłam pijana. Zawsze pierwsza u mnie wysiadała koordynacja ruchowa. Przeszłam ledwie parę kroków, a drzwi klubu otworzyły się za mną. 
– Nieładnie tak uciekać bez pożegnania. 
Rozpoznałam głos barmana, który przez ostatnią godzinę poświęcił mi sporo swojej uwagi. Może że względu na fakt, że z barowego stołka wstałam tylko raz, do toalety. Odwróciłam się. Brunet uśmiechał się, a ten uśmiech znów mogłam nazwać tylko nonszalanckim. 
– Nie zapomniałaś czegoś? Może to teraz weź, nie chcę kłopotów w pracy. 
Moja torebka. 
Brawo, sieroto. Przynajmniej wyszłabyś "z klasą", ale nie, bo po co. 
Wzięłam do ręki torebkę. Zauważyłam, że ma tatuaż na nadgarstku i palcu. Nie skomentowałam tego. 
– Dzięki – odwróciłam się i poczułam, że prócz torebki mam w dłoni jeszcze kawałek papieru. Karteczkę z napisem: "Hero". Zaśmiałam się w głos. Domyśliłam się, że to jego imię. 
– Och, mój ty bohaterze. – Wcześniej, przy barze, dałam pokaż swoim wrodzonym umiejętnościom flirciarskim. Prawie nigdy jednak nie mówię niczego na poważnie w tym rodzaju rozmów. Tym razem jednak spojrzałam na chłopaka przenikliwym wzrokiem. 
– Anastazja. Teraz lepiej wracaj do swoich narwanych klientów, ja może jeszcze kiedyś wpadnę. Po takiego szota. 
Wypowiadając ostatnie zdanie, odwróciłam się i ruszyłam wolnym krokiem. 

(Hero?)

Od Anastazji CD Cassandry


Nie mogłam uznać tego dnia za zbyt pożyteczny. Wstałam, ogarnęłam się, nakarmiłam kota, wyjęłam węża z terrarium. Przy okazji starałam się nie obudzić współlokatorek. Było dosyć wcześnie, przynajmniej jak na mnie. 
– Boo, ciocia Minerwa cię dziś przypilnuje. Muszę kupić ci jedzonko – położyłam sobie węża na barku i skierowałam się do łazienki. Zawiązałam na głowie bandankę, uważając, by nie zawadzić o pupila, po czym założyłam jeden ze swoich ulubionych strojów - ciemną spódnicę w kratę, sięgającą lekko za kolana i czarny, cienki golf. Boo go uwielbiał. Szczególnie, gdy był świeżo wyprany i tak cudownie pachniał. 
Zrobiłam sobie herbaty. Tego dnia miałam zamiar poszukać jakiegoś baru, nie za daleko, z wyjątkową atmosferą, do którego mogłabym udać się nawet sama. 
– A co ty tak wcześnie?
Zaspana Anna pojawiła się nagle obok mnie, podniosła kubek z moją herbatą i upiła łyka. 
– Nie wiem, jak możesz pić taką lurę.
– I tak zawsze jej próbujesz, więc nie może być taka zła. A odpowiadając na twoje wcześniejsze pytanie - pochodzę sobie po okolicy. Jak się ogarniecie to po południu może wyskoczymy na pizzę czy coś. 
Dziewczyna jadła śniadanie, ja zawsze omijałam ten posiłek. Zazwyczaj ogarniałam się po prostu zbyt późno, by opłacało się go spożywać. Pograłyśmy chwilę na telefonach, wspólnie założyłyśmy ważnego teama w naszej grze online. Anna była mi najbliższa z dziewczyn, z którymi grałam w zespole. W sumie, w ogóle ze wszystkich dziewczyn. Zajmowała wszelkie rodzaje gitar, jakie były nam potrzebne i często dokładała drugi głos. Nawet jej jednak nie potrafiłam do końca zaufać, choć w wielu trudnych aspektach mojego życia okazywała się być dokładnie taka sama jak ja.
Miałyśmy dzień rozpakowywania się i zwiedzania okolicy. Wczoraj przyleciałyśmy do Nowego Jorku i na nic nie miałyśmy do tej pory czasu.
Sprzątałyśmy, dekorowałyśmy we dwie nasz pokój. Gdy pozostałe dwie dziewczyny - Wera i Iwanna wstały, zdecydowałyśmy wreszcie iść na pizzę. Wera była urodzoną flirciarką. Czasem podłapywałam u niej różne sztuczki, nie raz mi się przydały. Po miło spędzonym popołudniu, przez cały wieczór porządkowałyśmy mieszkanie.
W końcu wyszłam na zewnątrz. Pieniądze, jakie zarobiłyśmy w Rosji, i które dołożyli nam nasi rodzice (mimo naszych protestów - ceniłyśmy sobie pracę), wystarczyły na dostatecznie duże lokum dla nas wszystkich. Czasem lubiłam z niego jednak wypełznąć samotnie.
Kupiłam jedzonko Boo. Malutki gryzoń. Wyrzuty sumienia by mnie zeżarły, gdyby był żywy. W tamtej chwili było mi jednak "tylko" smutno. Usiadłam na murku pod drzewem i objęłam okolicę wzrokiem. Moją uwagę przykuła młoda, ciemnowłosa kobieta, ze dwa, trzy lata starsza ode mnie. Między palcami trzymała papierosa. Przyglądałam jej się chwilę, gdy zauważyłam, że chyba brakuje jej ognia. Nieznajoma spojrzała na mnie. Wstała z ławki i spokojnym krokiem podeszła. 
– Masz może zapalniczkę?
Przez króciutką chwilę przyglądałam się kobiecie. Nie wyglądała na pustą laskę, raczej na mądrą, silną kobietę. Momentalnie mnie przytłoczyła, ale nie dałam tego po sobie poznać. Wolałam takie niż wspomniane standardowe dziewczyny. Wyciągnęłam zapalniczkę z torebki i podałam brunetce. Ta przysiadła się na chwilę na murku, by podpalić papierosa. 
– Chcesz jednego?
– Dzięki, nie palę – pokręciłam głową.
– Po co ci w takim razie zapalniczka? – Wydawała się być nieco rozbawiona brakiem jasnej logiki w tym moim poczynaniu. 
– Nigdy nie wiadomo, kiedy może mi się przydać. Choćby do podpalenia karteczki z życzeniem na ognisku dla marzycieli. 
Dziewczyna zaciągnęła się i uśmiechnęła połowicznie. 

(Cassandra?)

Michael Boult

Imię i Nazwisko: Michael Boult
Przezwiska: Michael nie ma jakiś wielu przezwisk, cóż rzadko zdarzało mu się mieć jakieś bliższe znajomości oprócz rodziców, którzy skracali mu imię do Mike, albo wołali go po kolorze jego włosów, a mianowicie Rudy. W “swoim” świecie boksu publika woła go Żniwiarzem po jednej walce, która nie skończyła się za ciekawie dla przeciwnika.
Wiek: Już tak tuła się po świecie przez dwadzieścia jeden lat.
Płeć: Mężczyzna
Pochodzenie: Skąd pochodzi Mike? W sumie on to sam już nie wie, od początku swojego istnienia się tuła z rodzicami, ale z tego co opowiadają mu rodzice i zdradza akcent to jest z Nowej Zelandii
Głos: KJ Apa - I’ll Try
Praca: Różnie to bywa z jego pracą, bo według prawa to jest bezrobotnym, ale jakby nie patrząc na prawo to zajmuje się nielegalnymi walkami bokserskimi za które dostaje niezłe kokosy za wygrane.
Charakter: Mike jest osobą lojalną, uczciwą (jeśli nie chodzi o pracę oczywiście) oraz życzliwą. Zawsze na pierwszym miejscu stawia rodzinę oraz przyjaciół, których i tak nie posiada za wielu. Jest także dobroduszny, wiele by poświęcił by jego bliscy w ogóle nie cierpieli. Michael jednak ma niską samoocenę po wszystkich jego samotnych przygodach po lasach i innych miejscach nie za ciekawych dla młodego człowieka. Jest osobą wrażliwą, nie lubi cierpienia innych, a co dziwnego sam gdy wchodzi na ring nie sprawia dla niego żadnego problemu obijania twarzy przeciwnikom, aż do stracenia najczęściej przytomności. Potrafi perfekcyjnie już opanować emocje na zewnątrz mając zwykle to samo pełne beznamiętne spojrzenie, którym często darzy ludzi, gdy nie ma ochoty z kimkolwiek rozmawiać. Mike jest osobą dość zmienną co do swojej pasji zwłaszcza, że odkrył posiadanie swoich wielu talentów rozpoczynając od pisania piosenek, śpiewania ich, grania na gitarze aż do boksu. Co ważne u Boulta jest jego łatwowierność, gdy w odpowiedni sposób okręci się go wokół palca. Pomimo swoich pięknych cech niczym u zwykłego chłopaczka z sąsiedztwa, gdy tylko wprowadził się do Nowego Yorku nic nie było u niego tak samo jak wcześniej, mało gadatliwy, nie mówiący o sobie zbyt wiele, bo po co jeśli jego życie według niego ciekawe ni było. Jest wielkim wielbicielem burgerów i kebabów. Kocha zwierzęta, gdyby mógł miałby ich tyle, aż jego mieszkanie nie zarosłoby chodzącym futrem. Jego konikiem jest adrenalina, szybkie auta, motory, czy parkour, którego jeszcze się uczy. Często się denerwuje, zbyt często można rzec, nie lubi jak ktoś mu się sprzeciwia w jego planach, nasuwa pomysły które dla Mike stają się z automatu absurdalne, ale jeśli ta osoba jest kobietą to na pewno nie usłyszy przekleństw, a bardziej jakiś komentarz dotyczący, że stacza się, ale i tak posłucha się kobiety jeśli będzie chciała go odsunąć od którejś z walk. Co do miłości to Mike jest okropny, nigdy nie traktuje jej poważnie oprócz jednej którą stracił. Poważnie zakochał się raz, w swojej wcześniejszej miejscowości, ale po jego ucieczce i odsiadce już nie miał po co wracać do starego domu.
Wygląd: Michaela dość łatwo rozpoznać. Jego największy atut w wyglądzie to ruda czupryna oraz krzaczaste brwi na kwadratowej szczęce. Rzadko spotykany uśmiech, który od razu uwydatnia małe dołeczki na policzkach oraz białe zęby, które na szczęście pomimo walk wszystkie należą do jego. Na twarzy średnio widoczne są małe piegi, a dokładnie na policzkach i na nosie. Beznamiętne spojrzenie zamknięte w zimno czekoladowych oczach. Jest pomimo szczupłej sylwetki bardzo dobrze zbudowany, widoczne zapracowane przez spory czas mięśnie brzucha ładnie uwydatniają tak zwany sześciopak. Posiada kilka tatuaży na ramieniu i przedramionach. Waży ledwo ponad siedemdziesiąt trzy kilo, ale gdyby musiał zrobi wszystko by schudnąć czy przytyć do walk, dla zdobycia większych pieniędzy, których potrzebuje. Ma dokładnie metr osiemdziesiąt wzrostu. Na jego ciele także pojawiają się blizny, nad prawą brwią ma szramę od pałki policyjnej czy już od walnięcia głową w kamień sam już nie pamięta, wypalone znamię na biodrze za karę za chęć ucieczki, potraktowany niczym krowa na znakowaniu, oraz na lewej piersi i ramieniu pociągnięte trzy spore sznyty o których nie chwali się za dużo, bo twierdzi, że to jest jego spora tajemnica i niech tak pozostanie.
Zainteresowania/Hobby: Sporty walki rzecz jasna, muzyka, zwierzęta, adrenalina, dziewczyny oraz motoryzacja.
Rodzina
  • Fred Boult - ojciec i jedyna już osoba w rodzinie. Prowadzący własną firmę budowlaną w Nashville
  • Mary Boult - matka i prawniczka, gdy wzięła rozwód z ojcem Michaela przestała istnieć dla chłopaka, chociaż i tak przyjmuje jej pieniądze, które mu wysyła.
Partner: Brak
Zakochany/a: Kto zaintrygował twoją postać? Aktualnie nikt i prawdopodobnie się na to nie zapowiada z jego szczęściem.
Orientacja: Heteroseksualna
Inne:
 - Jest zakochany w starociach, od rzeczy które trzyma w mieszkaniu, aż do pojazdów
- Często bawi się w mechanika
- Ma słabość do słodyczy i fast-foodów
- Jak się nudzi, a zdarza mu się dość często farbuje się na ciemny brąz
- Był w poprawczaku
- Nienawidzi niedźwiedzi
- Zastanawia się czy pójść do marynarki jeśli jest mu to dane
- Nie przepada za kotami, bo ma na nie alergie
- Trenował zapasy
- Kicha, gdy tylko przekracza próg domu, sam nie wie dlaczego.
Historia: Mike pochodzi z Nowej Zelandii w której żył może z pięć lat, może ciut mniej. Był za mały by ogarnąć. Jest jedynakiem, który mieszkał prawie całe życie z kłócącymi rodzicami o jakieś pierdoły. Potem przeprowadzili się do Nashville gdzie spędził swoje najlepsze i najgorsze chwile swojego życia. Dokładnie trzy lata temu na imprezie postanowili się powygłupiać i zrobić zawody bokserskie, Mike kontra jakieś chuch

erko z młodszej klasy. Po kilku minutach chłopaczek leżał nieprzytomny na ziemi dalej okładany przez Mike, odsunięty przez swoich przyjaciół i dziewczynę, został szybko zabrany z miejsca zdarzenia. Wtedy każdy zobaczył tą “gorszą stronę” rudego chłopaka, która zniszczyła mu życie w szkole, wytykając palcami, a potem i w codziennym gdy dostał wezwanie na rozprawę za poważne uszkodzenie ciała chłopaka. Po kilku miesiącach jechał busem prosto z rozprawy do poprawczaka, gdzie spędził dokładnie rok, rok spotkań przez szybę z telefonem w uchu. Widzenia się z ojcem, przyjaciółmi i kilka razy z dziewczyną. Potem wrócił do domu, ale to był błąd, znajomi poszkodowanego nie dawali mu żyć, tak samo jak wścibska policja. Wytrwał kilka miesięcy, a potem znikł z miasta żegnając się ze wszystkimi przez telefon na jakiejś stacji w Kanadzie, blisko Toronto. Mijały miesiące i dopiero rok temu postanowił zagnieździć się gdzieś na dłużej i tak pozostał w Nowym Yorku, pod wielką tajemnicą pobytu dla przyjaciół i tylko dla rodziców wiadomo, gdzie dokładnie się znajdował. To tutaj wpadł w nieciekawe towarzystwo, lądując na prowizorycznym ringu walcząc o brudne pieniądze, próbując zapomnieć o bliskich.
Pojazd: Pontiac Firebird 1968
Pupil: Claus i Amon
Inne zdjęcia: klikklikklik
Steruje: nowicka941@gmail.com


Pupil


Imię: Claus
Wiek: Z jakiś rok, może dwa. Mike sam nie wie ile ma, bo w sumie kupił go w ciemno, a raczej wygrał.
Rasa: Owczarek Niemiecki
Charakter: Claus jest bardzo ciekawski, gdzie Mike tak i Claus nie ważne czy do kuchni, łazienki, do wanny. Lubi się uczyć, pod warunkiem, że w nagrodę dostaje smakołyk w postaci parówek na których ma obsesje. Nie chce się dzielić swoim właścicielem z nikim, żadnym innym zwierzęciem, robakiem czy ludźmi. Mike należy do Clausa i odwrotnie. Duża przytulanka, który lubi włazić na kolana czy na meble niczym kot, nawet myślano, że jest upośledzony próbując drapać meble jak kot i próbując wskakiwać na lodówkę.
Ciekawostki: Claus lubi żreć, już nawet nie można tego nazwać jedzeniem, a żarciem wszystko na czas jakby za chwile miało mu to uciec. Potrafi otwierać zamrażarkę, a jako, że jest tam pusto, bo nawet półek nie ma, to można zgadnąć, gdzie lubi siedzieć. Zawsze chce włazić Mikeowi do wanny, gdy się kompie, nie wiadomo dlaczego. Pomimo swojego małego kociego upośledzenia to naprawdę wspaniały pies stróżujący, ale nie w nocy, gdy śpi, je, czy łazi za właścicielem, czyli… przez ¼ życia jest to dobry piesek. Pomimo, że jego właściciel to niezła skorupa bez okazywania emocji, to Claus wie, kiedy trzeba przyjść, by potowarzyszyć przyjacielowi w ciszy. Kocha spacery. Jak pojawił się Amon w domu to stwierdził, że z takim psem to się chyba może podzielić właścicielem, by nie dostać w pysk.
Inne zdjęcia: klikklik





Imię: Amon
Wiek: Dwa lata maksymalnie
Rasa: Wilczak Czechosłowacki
Charakter: Totalny włóczęga, dosłownie jak właściciel. Wcześniej w sumie nie wiadomo w jakim był domu, ale jego dystans do każdego mówił, że za ciekawie to nie było. Jednak po spędzeniu czasu z Michaelem pies się otworzył i stał się stałym kompanem wspólnych wycieczek i przynajmniej nie musi chodzić na smyczy jak jego braciak Claus. Kocha wędrówki i uwielbia położyć się w nogach właściciela, by odsapnąć. Można go nazwać psem, który nie lubi gości. Zawsze szczeka, podgryza, robi wszystko by ludzie wyszli z jego terenu. Nie lubi w przeciwieństwie do Clausa łazić za właścicielem, a bardziej żyje swoim życiem, aż do spaceru.
Ciekawostki: Uwielbia wołowinę, ale tylko surową, raz na spacerze zaatakował Clausa, by ten nie wpadł pod auto jak głupi. Mike nazywa go Papciem, przez to, że strasznie pilnuję Clausa i jego samego na wyprawach jak doświadczony podróżnik.
Inne zdjęcia: klik