poniedziałek, 12 sierpnia 2019

Od Maximiliana cd. Mercedesa i Auguste

Dzisiejszy dzień już od samego rana nie zapowiadał się zbyt dobrze. Brak śniadania, spóźnienie do firmy, trzy spotkania biznesowe i sterta papierów znajdująca się na moim biurku, wyssały ze mnie tyle energii, że mój organizm zaczął strajkować równo z wybiciem godziny siedemnastej trzydzieści. Chcąc zakończyć te męki, zostawiłem ostatni podpis pod zginającym się na trzy części dokumentem, co jak zwykle było moją jedyną przepustką, do opuszczenia jednego z najnowocześniejszych miejsc pracy w całym NY. Zjeść coś, umyć się i spać - pomyślałem, wsiadając do białego Audi, które w obecnej chwili nie miało żadnych zarysowań. Nie mając ochoty dłużej przebywać w tym miejscu, odłożyłem wyprasowaną marynarkę na siedzenie pasażera, tylko po to, aby chwilę później wygrzebać z niej wibrujący telefon.
- Nawet chwili spokoju - westchnąłem, odblokowując ekran czarnego iPhone’a - Mercedes? To ona jeszcze żyje? - zdziwiłem się, widząc imię kobiety, mrugające w górnej części wyświetlacza. Ostatnio z Marią widzieliśmy się prawie rok temu w Meksyku. Byłem tam w celu pozbawienia życia pewnej osoby, która zapewne do tej pory jest obgryzana przez malutkie rybki. Uśmiechając się na to wspomnienie, do mojej głowy dotarła także wizja zabawy alkoholowej, mającej miejsce w domu wspomnianej już dzisiaj Cortezy. Eh… Nasze spotkania raczej nigdy nie obejdą się bez dobrego trunku oraz głupiego zakładu, który w głównej mierze jest przegraną młodszej uczestniczki danego wyzwania. Wracając jednak do rzeczywistości. Treść SMS-a nie była zbyt skomplikowana, gdyż zawierała jedynie adres posesji, znajdującej się gdzieś na obrzeżach miasta. Nie wiedząc o co może jej tym razem chodzić, postanowiłem udać się w owe miejsce, żeby dokładniej przyjrzeć się tej dziwnej sytuacji. Rozluźniając swoje mięśnie, powoli opuściłem miejsce parkingowe, aby bez większych ceregieli włączyć się do pasa szybkiego ruchu. 

*****
Po niecałych dwudziestu minutach stałem przed średnich rozmiarów rezydencją, otoczoną z wszystkich stron solidnym murem. Zza ogrodzenia mogłem dostrzec też sylwetki dwóch masywnych psów, które z czujnością przybiegły pod błyszczącą w półmroku bramę.
- Dutchie chce bananka? - Kucnąłem naprzeciwko holenderki, pokazując jej swoje drugie śniadanie. - Urosło ci się bestio. - Wcisnąłem jej przez pręty podłużny owoc, który natychmiastowo spałaszowała.
- Archie możesz nie dokarmiać mi psów? - Rozbawiony głos Merci wdarł się do moich uszu niczym huk ogłuszającego granatu. - Tęskniłam głupku! - Otworzyła furtkę, co pozwoliło jej na mocnego przytulasa. Nie chcąc zostać dłużnym, zamknąłem ją w szczelnym uścisku swych rąk, nie martwiąc się tym, że puszysty kangal obwąchuje moje nogi.
- Ja też za tobą strasznie tęskniłem - przyznałem, pocierając kciukiem kawałek jej pleców. - Widzę tu nowe dziecko. - Zaśmiałem się, mówiąc o pałętającym się pod nogami kudłaczu. Z pyska przypominał trochę jedną z głów pupila Hagrida, tylko może ten łeb był ciut jaśniejszy?
- Fluffy’ego nie dasz rady przekupić bananem. - Pokręciła głową, pokazując przy tym śnieżnobiałe zęby. - On jest mięsożercą. Woli mięso, mięso i chyba mięso. - Puściła mnie, wracając do poważniejszej obserwacji mojego ubrania. - Ubrałeś się jak na pogrzeb. Wejdziesz do środka? Mam piwo. - Dodała dość szybko, gubiąc się w części wypowiedzianych przez siebie słów. 
- Ej, ej, spokojnie. - Powstrzymałem ją od dalszego słowotoku. - Byłem dzisiaj w pracy, dlatego wyglądam jak korpoświr. Wejść, wejdę, ale czy mnie później wypuszczą? - Przybrałem minę zbitego szczeniaka, proszącego swojego właściciela o drugą szansę. Na odpowiedź Meksykanki nie czekałem zbyt długo, ponieważ niemalże w tej samej chwili zostałem wciągnięty na zielone podwórze, ozdobione gdzieniegdzie kolorowymi kwiatami. Trzymając jej zgrabną rękę, weszliśmy do nowoczesnego budynku, gdzie panował jeszcze niezły rozgardiasz. - Nie sądziłem, że przeprowadzisz się do Nowego Jorku. - Bez najkrótszego pytania otworzyłem srebrną lodówkę, z której wyjąłem dwie butelki sześcioprocentowego “soczku”.
- Tak jest wygodniej. - Odebrała ode mnie szkło. - Mam tu jeszcze trochę syfu, ale na dniach się to ogarnie. - Kopnęła karton w kąt kuchni, klnąc na niego pod nosem. - Jak mówiłam wszystko się ogarnie, a teraz oddaj mi kluczyki. - Wyciągnęła przed siebie dłoń, a na mojej twarzy pojawiło się niemałe zdziwienie.
- A po co ci one? - Rozpiąłem uwierający guzik koszuli, aby następnie wziąć łyk pobudzającego napoju.
- Po pijaku nie będziesz prowadził. Oddam ci je, jak wytrzeźwiejesz. - Wsunęła rękę do mojej kieszeni, zdobywając samodzielnie swoją zdobycz. - I po kłopocie. - Odłożyła je na najwyższą półkę drewnianego regału, żebym w późniejszym czasie nie miał do nich nawet najmniejszego dostępu. Przewracając oczami, wzniosłem ku górze swoją flaszkę, tworząc tym samym coś w rodzaju toastu.
- Za nowy dom?
- Za nowy dom.

*****
Następnego dnia obudziłem się przez nachalne promienie słoneczne, które celowo padały na moją twarz. Nie mogąc od nich uciec, leniwie rozszerzyłem swoje powieki, co było pierwszym krokiem do zobaczenia śpiącej obok mnie Marii. Uważając na przygniecioną jej głową rękę, odnalazłem na stoliku nocnym swój telefon. Była dopiero ósma trzydzieści, a ja najprawdopodobniej znowu byłem spóźniony do pracy. Wzdychając cicho, przejrzałem jeszcze ciąg SMS-ów pisanych wczoraj do Gus i jak się okazało, byłem za godzinę umówiony na dwa tatuaże.
- Merci, skarbie wstajemy. - Potarłem dłonią opalony policzek dziewczyny, której (tak samo jak mi) nie chciało się ruszyć z łóżka. - Pamiętasz ten zakład z tatuażem? Czas go zroooobiiiiiić.
- Czemu tak szybko? - Wyjęczała, zakrywając się po uszy kołdrą. - Zrób mi śniadanie, czy coś. - Wypchnęła mnie z posłania, co związało się z delikatnym bólem kręgosłupa.
- Bo nas wczoraj umówiłem! - Wziąłem do ręki koszule, niedbale ją na się je narzucając. - Ja robię dzisiaj, ty robisz jutro. - Poszedłem do kuchni z zamiarem ugotowania czegoś, co będzie w miarę proste i nie będzie szło za tym duże ryzyko spalenia kuchni.

*****

Wchodząc do Helheim Tattoo, spodziewałem się wielu rzeczy. Cesarzowa miała wiele zwierzaków, lecz tym razem przywitał nas sam Munin, który na nasz widok głośno się wydarł.
- Cześć Gus! - Przepuściłem w drzwiach Mercedesa, który wolał uniknąć wzroku nowej osoby.
- Mówiąc niespodzianka, miałeś na myśli człowieka? - Skrzywiła się, zapisując coś w swoim notatniku śmierci. Cóż, nie od dziś było wiadome, że Maxence nie przepadała za ludźmi. Zdecydowanie wolała przebywać w swoim domu, gdzie mogła tworzyć nowe projekty i rozwodzić się nad nowymi grami oraz filmami, które od zawsze były jej konikiem.
- To nie jest jakiś tam człowiek. To Mercedes i raczej się polubicie. - Posłałem jej łagodny uśmiech, który lekko odwzajemniła.
- To co dzisiaj robimy? - Zmieniła temat, transformując się w szefa własnego studia.



Mercedesie? ^.^

Od Auguste do Maximiliana i Mercedesa

Budzik postanowił przypomnieć o swoim istnieniu już o ósmej rano. Już sześć godzin temu wiedziałam, że będę żałować tej decyzji, ale niestety. Praca nie mogła czekać. Przynajmniej nie dziś. Archie – mój stały klient i ugh kumpel – stwierdził wczoraj o 23:11, że przyjdzie jutro (czyli dziś) do mojego salonu z niespodzianką. Wczoraj było za późno, żebym zastanawiała się, co ową niespodzianką jest, a teraz za mało mnie to obchodziło. Kiedy tylko postawiłam stopę na podłodze, Fafnir uniósł łeb, a z jego gardła wydobyło się coś, co osobiście nazywałam mruczeniem. To z kolei zrzuciło z jego grzbietu Hatiego, na co lis zapiszczał i spadł. Zaśmiałam się i przeciągnęłam, a potem poczłapałam do łazienki.


***
– Munin, siedź spokojnie. – Mruknęłam, gdy kruk kolejny raz uderzył mnie skrzydłem w tył głowy.
Nie dało to żadnego efektu. Kraknął mi tylko do ucha i dalej siedział. Ludzie, jak ja wytrzymywałam z tymi zwierzętami…
– Cześć Gus! – Arrow był zdecydowanie zbyt szczęśliwy. – Jak nowy dzień?
– Ugh, za wcześnie. – Padłam na krzesło za biurkiem, które robiło za coś w stylu recepcji. – Gdzie Death Note?
– Kompletnie nie rozumiem, czemu go tak nazwałaś. – Pokręcił głową.
– Czarny, trochę większy, estetyczny i zapisujesz tam imiona i nazwiska ludzi wraz z tatuażami. – Przewróciłam oczami. – Prawie jak Death Note.
– Prawie robi wielką różnicę. – Zauważył.
Jednak nie dane mi było odpyskować, bo drzwi salonu się otworzyły i stanął w nich nie kto inny niż Archie. Z niespodzianką. Dość żywą, że tak powiem…






Max? A raczej Archie?

Od Jodissela CD Erica

O dziwo, nie zgubiłem się.
Co prawda, owszem, dojście do mieszkania zajęło mi dwa razy więcej czasu, niż wynikało z podesłanej mi przez próbującego mnie ratować Jeala mapki, ale natychmiast rozpoznałem budynek, więc jeszcze nie było tak źle ze mną. Zaciskając chłodne palce na pulsującym ostrym bólem lewym przedramieniu, otworzyłem drzwi wejściowe barkiem i wtoczyłem się do środka, natychmiast ruszając w kierunku windy i nawet nie fatygując się, aby choćby zerknąć na klatkę schodową. Gdy zasuwane drzwi zamknęły się za mną i metalowe pudło ruszyło ze zgrzytem, ostrożnie podwinąłem rękaw białej koszuli, aby zerknąć, dlaczego tym razem ból nękał mnie od kilkunastu minut. W lustrze na tylnej ścianie windy odbiły się fioletowo-zielone plamy po wewnętrznej stronie mojego przedramienia — krwawe wybroczyny, które zwiastowały kolejne problemy z kruchością moich naczyń, tym razem tych nieco większych. Gdybym nie był sobą, to pewnie bym zaklął, a tak to westchnąłem tylko i delikatnie opuściłem rękaw, starając się uważać na spinkę w mankiecie. Stałem zgarbiony, jakby zmęczenie przyginało mnie do podłogi, nadając mi kształt pytajnika. Nie była to zbyt późna godzina, ale ja byłem wiecznie zmęczony, choć pozwalałem sobie na okazanie tego dopiero wtedy, gdy nikt mnie nie widział. Jeszcze mi tylko brakowało tych współczujących spojrzeń, doprawdy...
Tak czy inaczej, nie zamierzałem się jeszcze kłaść. Musiałem się przygotować do jutrzejszego spotkania. Z tego względu wyłuskałem telefon z kieszeni torby i zerknąłem na wyświetlacz, aby upewnić się, że Eric nie zostawił mi żadnej nowej wiadomości. Okazało się jednak, że owszem, zostawił. Szybko ją odczytałem, ale jako iż winda akurat zatrzymała się na moim piętrze, zostawiłem sobie odpisanie na SMS na później. Gdy tylko drzwi rozsunęły się, dwójka moich sąsiadów, którzy akurat także chcieli skorzystać z windy, mogła zobaczyć wyprostowanego i uśmiechniętego delikatnie mnie, bez żadnych oznak wskazujących na to, że cokolwiek mogłoby być ze mną nie w porządku. Pozdrowiłem ich uprzejmie, po czym ruszyłem do drzwi swojego apartamentu, wyławiając po drodze klucze z odmętów mojej torby. Kilka minut później stałem już w dużym, cichym i ciemnym mieszkaniu, starając się zmusić do zrobienia czegokolwiek, chociażby odwieszenia torby czy zdjęcia butów, aby nie stać jak kołek w wejściu. Westchnąwszy, w końcu się ruszyłem, zapalając po drodze wszystkie światła, aby apartament wydawał się choć odrobinę mniej pusty. Lubiłem samotność, ale kiedy ogarniało mnie fizyczne złe samopoczucie, jakaś jego część wpływała także na moją psychikę. Nie chciałem jednak dzwonić do Jeala czy Jeanette, bo jak nic natychmiast by się tu pojawili, gotowi poprawić mi humor, a na to w tej chwili nie miałem najmniejszej ochoty. Postanowiłem więc, że obiecany telefon do przyjaciela wykonam bliżej wieczora, a zamiast tego zająłem się odpisywaniem na wiadomość Erica. A właściwie raczej przez większość czasu zastanawiałem się, jak odpisać, niż rzeczywiście to robiłem, ponieważ ilekroć się za to zabierałem, mój umysł podpowiadał mi, że SMS od Erica był typowym pożegnaniem niewymagającym odpowiedzi. W końcu uległem i zostawiłem telefon na stoliku, nie wysyłając wiadomości. No bo co miałem napisać? "Nie mogę się doczekać!"? Brzmiało zbyt dziecinnie według mnie, więc nie namyślając się długo, wyciszyłem aparat, aby nikt mi nie przeszkadzał. Parę chwil później siedziałem już na fotelu w zbyt wielkich jak dla mnie, długich spodniach od piżamy w biało-czarną kratkę oraz w dopasowanym szarym tank-topie i niewidzącym wzrokiem wpatrywałem się we włączony, lecz wyciszony telewizor na ścianie przede mną. Myślami byłem już daleko, planując, co założę na jutrzejsze spotkanie z Erikiem i jakie pytania najlepiej mu zadać, aby wykrystalizować sobie przynajmniej trzy pewne cechy jego idealnej, oryginalnej kreacji, która w dodatku pasowałaby do tematu gali. Wkrótce niewielki notes, jaki zawsze trzymałem pod stolikiem do kawy, był cały pokreślony i wypełniony wszelakimi pytaniami, jakie przyszły mi do głowy w związku z garderobą Erica. Z cichym westchnieniem, bardziej przypominającym niemalże bezgłośny jęk bólu, odłożyłem notes i usadowiłem się wygodniej na fotelu. Zawczasu nastawiłem budzik na godzinę piątą rano, aby zdążyć wpaść do pracy — pokazać się przyjaciołom, poinformować ich, że żyję i na razie w żadne zaświaty się nie wybieram oraz podpytać tych co bardziej zorganizowanych o wolne terminy w związku z rezerwacją studia fotograficznego. Jako iż to Gina była w tym najbardziej obeznana, ponieważ to ona zajmowała się wybieraniem najlepszych zdjęć, jakie następnie trafiały na naszą stronę, postanowiłem porozmawiać z nią kolejnego dnia. Nie chciało mi się ruszyć z mojego wygodnego fotela, ale musiałem jeszcze wybrać odpowiedni garnitur na jutro. Potykając się o zbyt długie i zbyt szerokie nogawki spodni wdreptałem na półpiętro po krętych schodach, aby następnie stanąć przed niemalże największą częścią mojego apartamentu, czyli garderobą. Właściwie nie był to nawet osobny pokój, tylko naprawdę gigantyczna szafa, zdolna pomieścić w swoich trzewiach wszystkie moje wymyślne garnitury — także i te zaprojektowane przeze mnie. I dla mnie. Oczywiście było lato, więc jutro także powinno być równie upalnie, co dzisiaj, zatem nie fatygowałem się nawet, aby szukać pełnego garnituru. Wybrałem za to jedną z lepszych, kraciastych koszul oraz jeansy, które co prawda nosiłem rzadko, ale wyjątkowo tylko one wydawały się wystarczająco eleganckie i jednocześnie nie przesadnie eleganckie — akurat tak, jaka była potrzeba. W międzyczasie od prasowania i przygotowywania ubrań zadzwoniłem do Jeala i zdałem raport, pomijając tylko tę część o nowych siniakach na moim ciele. Pominąwszy wszystkie posiłki, jakie przypuszczalnie powinienem był wmusić w siebie dzisiejszego dnia, zwinąłem się w kłębek na moim gigantycznym łóżku, znajdującym się naprzeciw garderoby, po czym szybko odpłynąłem, raz po raz będąc tylko budzonym przez pojedyncze spazmy bólu, przebiegające przez moje ciało.
<Eric?>

Od Erica cd Jodissela

Wlepiałem wzrok w ekran telewizora z niewielkim zainteresowaniem, jedynie jednym uchem słuchając nieprzerwanego monologu przyjaciela. Dopiero teraz zacząłem odczuwać spowodowane treningiem zmęczenie, a fakt, iż spałem dziś wybitnie nie najlepiej, dodatkowo pozbawiał mnie energii i chęci do przetrwania reszty dnia. Nic wręcz dziwnego, że na lecący w moją stronę pocisk zareagowałem dość ofensywnie.
- Jeśli się nudzisz, przebiegnij się dookoła bloku - syknąłem, odrzucając poduszkę w Blake'a. - Napruty byłeś do tego bardzo skłonny.
- Nie moja wina, że masz mnie w dupie - odparł z lekką urazą w głosie, wracając do głaskania spoczywającego na jego kolanach Theo, który zjawił się w pomieszczeniu dość niedawno. - Posłuchaj mnie chociaż przez chwilę.
Litościwie przeniosłem wzrok na bruneta i pytająco uniosłem brew. Musiałem znosić jego bełkot podczas kilkugodzinnego treningu, gdy tylko nie miał głowy pod wodą, a moja cierpliwość miała swoje granice.
- Z racji pierwszego, wolnego od niepamiętnych czasów wieczoru...
- Nigdzie nie idę - przerwałem mu na samym wstępie. - Nie chce mi się dziś już nie chce.
- Mój błyskotliwy umysł przewidział taką ewentualność - odparł z uśmiechem, niezrażony moim rozbawionym prychnięciem. - Dlatego też my przyjdziemy do ciebie. 
Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach na wspomnienie ostatniej wizyty członków kadry w moim biednym mieszkaniu. Następnego ranka bałem się, że konieczna będzie przeprowadzka. Takim pobojowiskiem było wtedy moje lokum. Nie miałem zbytnio ochoty znowu przez to przechodzić. Przybrałem dramatyczną pozę i westchnąłem teatralnie, przewieszając głowę przez boczne oparcie fotela.
- Po pierwsze - uniosłem dłoń i wystawiłem w kierunku młodszego chłopaka wskazujący palec - wy zajmujecie się zaopatrzeniem. Po drugie - dołączyłem środkowy palec, nie spuszczając chłodnego wzroku z chłopaka - rano nie wypuszczę was z mieszkania, dopóki nie ogarniecie syfu. Po trzecie, żadnej policji - zakończyłem dołożeniem palca serdecznego, po czym zacisnąłem dłoń i pozwoliłem swobodnie opaść jej na miękkie siedzenie. 
- Chyba da się załatwić - Blake błysnął zębami w uśmiechu i zanim zdążył dodać cokolwiek, w pokoju rozbrzmiał dźwięk powiadomienia z mojego telefonu. Skrzywiłem się, słysząc ostrą wibrację na twardej powierzchni blatu tuż przy moim uchu. Na ślepo sięgnąłem po urządzenie i odczytałem otrzymaną wiadomość. Nie umknęło mojej uwadze, że odpowiedź Jodiego przybyła z numeru, który różnił się od tego, na jaki wysłałem swój SMS. Dlatego też zapisałem nowy kontakt, zanim odpowiedziałem na wiadomość. Przez chwilę rozważałem, czy planowane spotkanie nie przeszkodzi mi w jutrzejszym wstaniu przed południem. Na szczęście należałem do grupy osób nie lubiących marnować dnia, więc jeśli wstanę wcześnie i zmobilizuję resztę do tego samego, może zdążą posprzątać, a ja udać się na spotkanie.
"Ten termin jak najbardziej mi odpowiada. Do zobaczenia jutro." Wysłałem wiadomość i odłożyłem telefon, ponownie skupiając swoją uwagę na pływaku obok.
- Kto dokładnie planuje dziś zrujnować mój spokój?
- Nie przyjdzie tylko Ian - Blake wzruszył ramionami, nie odrywając spojrzenia od mojego kota. 
Wraz z przyswojeniem owej informacji opuściły mnie resztki nadziei na to, że jakoś zdołam ogarnąć dzicz. Ian był najstarszym i najmniej problematycznym członkiem kadry, a także moim potencjalnym pomocnikiem do pilnowania pijanych kolegów. Pozostało mi chociaż wierzyć, że nasz ukochany trener Mackie nie zadzwoni z pytaniem, komu najlepiej poszło na wieczornym treningu.
(Jodi?)

Jodissela CD Erica

Wychodząc na słońce i duchotę, westchnąłem ciężko. W kawiarni było tak przyjemnie w porównaniu z "zewnętrzem". Rozejrzałem się niemrawo, wymacując telefon w torbie i orientując się, że wyciszyłem go automatycznie, gdy w kawiarni zagadał do mnie Eric. Marszcząc brwi i zasłaniając ekran dłonią, aby zobaczyć na nim cokolwiek, zdołałem odkryć, że mam nieodebrane połączenie od Jeala. Kilkanaście nieodebranych połączeń. Chorera. [Howrse cenzuruje nawet cho*erę? xd] Natychmiast naszły mnie same czarne myśli. Moja firma w ogniu. Ogólnokrajowa awaria serwerów. Ktoś z mojego zespołu wylądował w szpitalu. Jane rozjechały się tabelki w Wordzie.
Z duszą na ramieniu wybrałem numer Jeala. Zdążyłem odsłuchać tylko jeden sygnał dźwiękowy, zanim odebrał.
- Jodi, do jasnej ciasnej popielatej w kratkę, gdzież ty się szlajasz?!
Głos Jeala był nieco napięty, ale nie roztrzęsiony, czego spodziewałbym się, gdyby dzwonił do mnie z jakimś niezwykle ważnym i nieznoszącym zwłoki problemem w pracy, więc uspokoiłem się minimalnie. Jak zwykle mój zastępca i przyjaciel nie fatygował się, żeby się choćby przywitać, tylko natychmiast walił z grubej rury, jakby to nie on do mnie wcześniej wydzwaniał.
- Hej, Jeal. - pozdrowiłem go machinalnie. - Kazałeś mi wyjść, to wyszedłem. Co się stało? Coś z firmą? Czy to Jane? Dobrze się czuje? Jeśli to te tabelki, to mówiłem już, że rozjechane też ujdą, to tylko dla naszych oczu...
- Nie-... Jodi... Hej, możesz się przymknąć na sekundę? - Jeal przerwał mi wpół słowa, więc posłusznie zamilkłem. - No. A teraz się spowiadaj.
Oczami duszy widziałem, jak Jeal opiera dłoń na biodrze gestem surowej guwernantki, której podopieczny coś przeskrobał. Przystanąłem w cieniu alejki pomiędzy dwoma budynkami i rozejrzałem się bezwiednie. Spowiadać się? Z czego? Niby wiedziałem, że Jeal ma jakiś nadnaturalny radar, jeśli o mnie chodziło i zazwyczaj dzwonił do mnie, aby zapytać się, czy zabrać mnie spod szpitala sekundę po tym, jak mnie wypisywano, ale nie miałem pojęcia, co niby zrobiłem teraz takiego, że wymagało to siedmiu prób połączenia się ze mną. No i jednego od Giny, ale jeśli dzwoniła tylko raz, to pewne było, że Jeal ją do tego zmusił. Ona jako jedyna najwyraźniej rozumiała ideę prywatności.
- Halo, żyjesz czy dostaję Dynę w spadku? - zapytał Jeal, kiedy nie odzywałem się dłuższy czas. Wiedziałem, że silił się na dowcip, ale jego głos brzmiał tak, jakby umierał z niepokoju, co sprawiało, że pytanie zabrzmiało bardzo drętwo. Przełknąłem głośno ślinę i uśmiechnąłem się krzywo wbrew sobie.
- I tak ją dostajesz w spadku. Po prostu jeszcze nie teraz. Wybacz, po prostu nie rozumiem, co masz na myśli. Z czego mam się spowiadać? Nie robiłem nic nielegalnego. Co ci znowu ten twój cały radar podpowiedział?
- Żaden radar, głupku, cały poranek pytałem się, czy będzie dla ciebie w porządku, jeśli zadzwonię do ciebie, kiedy już uda nam się wypchnąć cię za drzwi Blowesome. Potakiwałeś jak to cielę, więc założyłem, że będziesz pamiętał. No to dzwonię. Nie odbierasz. Okej, może nie zdążyłeś, w końcu ta twoja torba jest jak czarna dziura nie tylko na wizytówki, ale i na tą twoją cegłę i inne rzeczy, które powinieneś mieć w zasięgu ręki, ale nie masz, bo to oczywiście cały ty. No to dzwonię drugi raz. To samo. Trzeci — nic. Zaczynam się denerwować. No jak nic zemdlałeś, umarłeś albo i gorzej. Potem straciłem już rachubę, ale kazałem też zadzwonić Ginie, bo czasem masz tego całkiem nieuzasadnionego focha na mnie i może specjalnie nie odbierasz. Ale jak już od niej nie odebrałeś, to już postradałem zmysły ze strachu, jak nic coś poważnego...

- Owszem, dość poważne. - przerwałem mu, wachlując się wizytówką Erica. Było tak gorąco. Niemalże usłyszałem, jak Jeal przestaje oddychać. Żeby go nie katować, dodałem szybko: - Ale nie w ten sposób, co myślisz. Skoro wy trzymacie mnie z daleka od pracy, którą załatwiłem wam ja, idę bawić się w CEO gdzie indziej. Innymi słowy, załatwiłem sobie klienta. Albo raczej to on załatwił sobie mnie.
Opowiedziałem przyjacielowi pokrótce całą historię z Erikiem, który rozpoznał mnie w kawiarni.
- Ma gość tupet... - wymamrotał Jeal, gdy skończyłem. - Daleko facet zajdzie...
Mruknąłem coś niezrozumiałego, czując, że moja przedpotopowa komórka wibruje, zwiastując wiadomość SMS. Zerknąłem na wyświetlacz. SMS pochodził od Jeanette, ale podpisała go jako "??? stalker?", więc wiedziałem, że przypuszczalnie to Eric pisał na podany w internecie numer firmy. Bardzo rzadko Jeanette przekazywała mi wiadomości tekstowe z głównego numeru firmy, gdyż najczęściej ludzie pod niego dzwonili. Tylko Eric mógłby chcieć ostatnio mój numer prywatny, więc to najpewniej on próbował się ze mną skontaktować.
- Oho. O wilku mowa. Odczepisz się ode mnie, jeśli przysięgnę, że zamelduję ci się, jak tylko wrócę do domu?
- Muszę znać godzinę z dokładnością do minut i sekund, wiedzieć, czy zadzwonisz od progu, czy jak już wejdziesz...
- Może jeszcze numer buta? - zirytowany przerwałem jego monolog, na co zareagował śmiechem.
- Trzydzieści dziewięć. Uwielbiam doprowadzać cię do momentu, w którym przestajesz być ultrauprzejmym Brytyjczykiem, a stajesz się niewychowanym Nowojorczykiem.
- Jesteś złym człowiekiem. - tylko na taką obelgę było mnie stać, mnie — ultrauprzejmego Brytyjczyka. - Zapomnij o tym telefonie.
- Jak nie zadzwonisz, zastaniesz mnie u siebie w mieszkaniu ze wszystkimi gratami w liczbie trzech walizek.
- Nie masz klucza.
- ...tak myślisz?
Po kilkunastu minutach w końcu udało mi się wynegocjować jeden telefon wieczorem, uspokoiłem przyjaciela na tyle, by nie myślał, że znajdzie mnie rano martwego w jakimś rowie i rozłączyłem się, mogąc nareszcie zająć się otrzymanym od Erica SMSem.
Tekst głosił: "Okazuje się, że trzy najbliższe dni mogę wykorzystać całkowicie w dowolny sposób. To chyba dobra okazja na wywiad, o ile też znajdziesz czas."
Wiedziałem, że i jutro moja ekipa nie pozwoli mi pracować, więc odnalazłem numer, jaki Eric zapisał w odmętach mojego starego aparatu i zacząłem klikać w cyferki.
"Bardzo dobrze się składa, ponieważ i ja najbliższych kilka dni będę miał wolnych. Co powiesz na spotkanie jutro o czternastej w tej samej kawiarni? Dziękuję za szybką wiadomość. Jodissel Sykes, CEO internetowej firmy odzieżowej Blowesome."
Zanim wysłałem wiadomość, patrzyłem na nią przez kilka sekund, nim po chwili namysłu nie usunąłem ostatnich kilku słów, zostawiając tylko swoje dane. Wcześniej brzmiało jakoś tak zbyt formalnie. Eric był oczywiście moim klientem, ale skontaktował się ze mną prywatnie i kiedy raz nienaumyślnie przeszedłem z nim na "ty", głupio było ponownie zgrywać ważniaka. Wysławszy wiadomość i upewniwszy się, że doszła tam, gdzie miała, schowałem telefon, tym razem przezornie w zewnętrznej kieszeni torby i ruszyłem powoli w stronę mojego apartamentu. A przynajmniej miejsca, gdzie wydawało mi się, że powinien się znajdować. Miałem kiepską orientację w terenie i jeszcze gorszą pamięć do okolicy, a moja Dyna została pod firmą. Samochód kurzył się w garażu, więc jak zwykle musiałem drałować na nogach. Zawsze jednak trafiałem, więc powinno tak być i tym razem.
Eric?